Brytyjczycy zapytani, co jest dla nich w tym roku ważniejsze – eliminacje w Pucharze Świata czy wybory do Parlamentu Europejskiego – jednoznacznie wskazali na piłkę nożną – twierdzi w najnowszym numerze „Nowej Konfederacji” Aleksandra Rybińska.
Z klubu dyskusyjnego wypełnionego po brzegi wybrakowanym towarem, czyli tym, co nie zmieściło się w narodowych sejmach i sejmikach, różnej maści amatorami, skompromitowanymi politykami i cele brytami, nie da się zrobić poważnej instytucji. Nikt zresztą nie ma takich zamiarów. Parlament Europejski, w którym zasiada więcej deputowanych niż w Kongresie USA, ma dalej być tym, czym był od chwili swojego powstania: mieszaniną między zjazdem KC PZPR a dobrze płatną terapią zajęciową dla rytualnych gęgaczy.
Ma on przekonać obywateli UE, że istnieje coś takiego jak zjednoczona Europa, a ta zjednoczona Europa posiada demokratyczną legitymizację. Oraz zamaskować fakt, że o kierunku europejskiej polityki decydują przedstawiciele państw członkowskich w Radzie UE, czyli de facto największe państwa członkowskie. Pomimo że od wielu lat pozornie rozwija się integracja europejska i wzmacniają instytucje ponadnarodowe. Ma on także odwrócić uwagę od faktu, że o stopniu zgięcia ogórka kiszonego, ilości wody spuszczonej w toalecie i zużyciu prądu w naszych odkurzaczach decyduje Komisja Europejska, czyli bezimienni eurokraci.
Czytaj także: Geostrategia, czas na radykalne zmiany
Posłowie specjalnej troski
A nad tym, byśmy na tym za dużo nie stracili, czuwają rządy.
Potencjał europosłów jest dostosowany do znaczenia gremium, w którym zasiadają. Nie mają tego uprawnienia, które wydawałoby się tak oczywiste w przypadku parlamentu, czyli inicjatywy ustawodawczej. Przez większość czasu produkują rezolucje i raporty, choćby o ratowaniu węgorza na Słowacji, z których niewiele wynika i do których nikt nie musi się zastosować. Ze Słowacją na czele.
Przez resztę czasu wydają opinie na temat propozycji legislacyjnych KE, w ramach skomplikowanej procedury „współdecydowania”, która miała wzmocnić uprawnienia europarlamentu, ale w praktyce funkcjonuje tak, że zwiększa władzę Rady UE.
Jeden z niemieckich europosłów wyznał mi kiedyś szczerze, że czasami ma wrażenie, iż zasiada w Izbie Ludowej NRD. „Towarzysze, teraz przechodzimy do głosowania”.
Jego koledzy wydają się to potwierdzać zapałem do pracy, który da się łatwo zaobserwować, goszcząc w europarlamencie w Strasburgu podczas jednej z sesji plenarnych. W czasie prezentacji raportów i rezolucji sala plenarna jest zazwyczaj pusta. Siedzi na niej samotny autor raportu, wsparty przez kilku kolegów z frakcji, z których połowa głęboko śpi.
Reszta przebywa w tym czasie w jednej z licznych restauracji i pojawia się dopiero na głosowaniu. Trud codziennej pracy także i tu daje się jednak we znaki, bo niektórym nie udaje się mimo usilnych starań wcisnąć właściwego guzika. Z wielkim rozbawieniem słuchałam kiedyś tłumaczeń polskiego europosła, którego nazwiska z litości nie wymienię, że zanim wypowie się na temat głosowanej rezolucji, chciałby powiedzieć, iż „jest »za«, choć niechcący głosował przeciw…”. Małość aktorów sceny politycznej i małość jej widzów karmią się nawzajem.
Facet od basenu
Każda instytucja jest, jak wiadomo, tylko tyle warta, ile jej najbardziej prominentny przedstawiciel. Szefem Parlamentu Europejskiego jest Martin Schulz, niemiecki socjalista, którego Berlusconi nazwał niegdyś niedwuznacznie „Kapo Schulz”. Krzykliwy. Agresywny. Zjadliwy. Jego karierę polityczną można streścić w dwóch zdaniach. W 1987 r. stał się najmłodszym burmistrzem Nadrenii-Westfalii, przejmując stery miasteczka Würselen. Jego największe osiągnięcie? Basen Aquania, rozrywkowa pływalnia, która kosztowała zadłużone miasto kilka milionów euro i zaprowadziła je na skraj bankructwa.
Jeden z niemieckich europosłów wyznał mi kiedyś szczerze, że czasami ma wrażenie, iż zasiada w Izbie Ludowej NRD. „Towarzysze, teraz przechodzimy do głosowania”
Mieszkańcy Würselen do dziś wspominają Schulza ze łzami w oczach. Prowincjonalny burmistrz podróżuje dziś między Brukselą a Strasburgiem ze świtą składająca się z 38 osób – szefem biura, zastępcą szefa biura, asystentami, doradcami oraz doradcami i asystentami doradców i asystentów, rzecznikiem, sekretarką i kierowcą. Schulz ma nadzieję, że po majowych wyborach do europarlamentu zostanie szefem Komisji. Alternatywą jest były premier Luksemburga Jean-Claude Juncker, który zasłynął z tego, że potrafił jednym przemówieniem uśpić połowę rodzimego parlamentu.
Poziom fascynacji eurowyborami wśród zwykłych obywateli unijnych odzwierciedla nonsens tej instytucji. Eurowybory są dla większości z nich mniej więcej tak samo istotne jak Konkurs Piosenki Eurowizji. Brytyjczycy zapytani, co jest dla nich w tym roku ważniejsze – eliminacje w Pucharze Świata czy wybory do Parlamentu Europejskiego – jednoznacznie wskazali na piłkę nożną.
Liczą się bowiem emocje, a jedyne emocje, które budzą eurowybory, to obojętność i znudzenie. Potwierdzają to statystyki. W 1979 r., podczas pierwszych wyborów do europarlamentu, frekwencja wyniosła 62 proc. W roku 2009 już tylko 43 proc. Do urn udał się tylko najbardziej wierny elektorat. Ta postawa udzieliła się nawet mediom. Liczne telewizje, z francuską telewizją publiczną na czele, odmówiły transmisji debaty między Schulzem a Junckerem, argumentując, że „nikt nie będzie tego oglądał”.
Izba bezmyślności
Pogardę i obojętność wobec wyczynów brukselskich posłów wykazują jednak także instytucje, które trudno posądzić o brak powagi. Niemiecki Trybunał Konstytucyjny w tym roku obniżył próg w eurowyborach do 1 proc. W uzasadnieniu wyroku czytamy: „Parlament Europejski nie jest parlamentem…”.
Pozwoli to wielu mniej lub bardziej poważnym partiom wejść do tego zacnego gremium, przybliżając obraz do rzeczywistości. Jedna z nich to formacja założona przez byłego redaktora naczelnego niemieckiego satyrycznego pisma „Titanic” Martina Sonneborna. Hasło „Tej Partii” to: „»Tak« dla zabawy w Europie i więcej absurdalnych regulacji”. Głównym celem politycznym ugrupowania jest pogłębienie podziałów w Europie i przywrócenie muru berlińskiego i murów w ogóle.
„Działania Rosji na Ukrainie pokazują, że podziały w Europie wróciły do mody. Czujemy, że zapotrzebowanie na mury znacząco wzrośnie” – przekonuje Sonneborn. Jeśli zdobędzie mandat w PE, planuje, że każdy z 58 członków partii będzie piastował go rotacyjnie, tak by „każdy mógł najeść się homara i powygłupiać w Brukseli i Strasburgu”.
Gdybym mogła, zagłosowałabym na „Tę Partię”. W końcu ona tylko szczerze przyznaje, że w zamian za te 17 tys. euro netto miesięcznie, które niektórzy europosłowie zarabiają, nie płacąc, co najmniej w przypadku polskich europosłów, w kraju choćby jednego grosza podatków, zamierza się porządnie powygłupiać. W końcu jedyne, o czym decydują Polacy w eurowyborach, to kto – Otylia Jędrzejczak czy Tomasz Adamek – zostanie zesłany na luksusowe wygnanie do Brukseli. Kto pośród, jak wydaje się, nieskończonych politycznych zasobów znad Wisły weźmie udział w wielkim desancie balonów w eurogradzie.
~Aleksandra Rybińska
Tekst ukazał się w najnowszym numerze tygodnika „Nowa Konfederacja” http://www.nowakonfederacja.pl/prawie-jak-parlament/fot: wikicommons