WRAŻENIA OGÓLNE
Mateusz Cyra: Jeśli powiem, że ten serial jest rewelacją – będzie to zdecydowanie za mało. Orange is the New black to aktualnie mój ulubiony serial i z pewnością będę się zaliczał do grona jego fanatyków. To też na pewno serial, którego będzie mi najbardziej brak przez najbliższy rok. Przypuszczam też, że w maju 2015 obejrzę perypetie Piper i reszty więźniarek Litchfield od nowa, żeby być absolutnie na bieżąco, oraz – nie zamierzam nikogo oszukiwać – żeby znów wyśmienicie się bawić. Standardowo zanim zaczniecie czytać dalej, musimy Was ostrzec o dużej ilości spoilerów!
Sylwia Sekret: Początek sezonu wystraszył mnie nie na żarty. Spodziewałam się wielkiego otwarcia, rewelacyjnego początku i później – w miarę oglądania kolejnych odcinków – kolejnych wisienek na torcie. Pierwszy odcinek jednak sprawił, że poważnie zwątpiłam w twórców serialu i obawiałam się porażki, która sprawi, że dalsze losy Piper, Alex, Red, Crazy Eyes, Nicky i innych więźniarek przestaną mnie obchodzić. Na szczęście okazało się, że pierwszy odcinek był wypadkiem przy pracy, złymi dobrego początkami, kiepską, fałszowaną serenadą do genialnej reszty wieczoru. Sezon rewelacja, jeszcze lepszy niż pierwszy, głównie przez zepchnięcie na dalszy plan rozlazłej Piper. Litchfield coraz bardziej okazuje się być maleńkim kompendium wiedzy na temat problemów całego społeczeństwa.
NAJWIĘKSZE PLUSY I MINUSY SEZONU
Mateusz: Największym plusem dla mnie było zdecydowanie mniej Pipier niż w sezonie pierwszym. Ta kobieta ma w sobie coś, co sprawia, że mam ochotę rzucić czymkolwiek dostępnym pod ręką, kiedy tylko pojawia się na ekranie. Ponadto, do największych atutów sezonu opatrzonego numerkiem „2” zaliczyłbym rozwinięcie historii i jednocześnie zdominowanie czasu antenowego bohaterek (potencjalnie) drugoplanowych. Na plus także dogłębniejsze ukazanie losów strażników oraz więziennej władzy.
Z kolei jeśli chodzi o minusy, to u mnie na pierwszy plan wysuwa się jednak brak Alex. Po pierwszym sezonie nie przypuszczałem, że będę w jakikolwiek za nią tęsknił, a tu proszę – taka niespodzianka! Brakowało mi jej i w sumie cieszę się, że Piper zachowała się, jak na egoistkę Piper przystało i dzięki niej Alex do więzienia w trzecim sezonie wróci. Serial tylko na tym zyska, jeśli nie zrobią z ich wątku lukrowej opowieści o lesbijskiej miłości. Kolejnym minusem jest troszkę nazbyt dłużący się już i osiadający dość często na mieliźnie wątek Dayanary i Bennetta. Powoli zaczyna to balansować na krawędzi irytowania widza i mam nadzieję, że ten wątek będzie ograniczony do minimum w sezonie następnym. Troszeczkę przeszkadzała mi również dość nagła przemiana twardej, zdecydowanej i podejrzliwej Red w stosunku do Vee. Jakoś dziwne to było, że osoba taka jaką jest Red tak często i tak łatwo dawała się nabierać osobie, którą ponoć tak dobrze znała, i po której wiedziała, czego może się spodziewać.
Sylwia: Zgadzam się z Mateuszem – mniej Chapman, a więcej całej reszty zaowocowało prawdziwą ucztą dla tych, którzy już byli fanami serialu i na pewno zachęciło tych, którzy do tego grona – po pierwszym sezonie – niespecjalnie się zaliczali. Jeśli zaś chodzi o Dayę i Bennetta – nie liczę na ograniczenie ich wątku, a raczej na popchnięcie go na ciekawsze tory, bo coś, co wzbudzało moje największe zainteresowanie i nawet powodowało stres w pierwszym sezonie, tutaj zostało kompletnie niewykorzystane i – można odnieść takie wrażenie – pozostawione samemu sobie, jakby bohaterowie zostali puszczeni samopas, a reżyser, scenarzysta i gościu od dialogów zapomnieli o nich kompletnie. Plusem będzie zatem ograniczenie w serialu roli Piper, historia Rose, ambiwalentne emocje, jakie – zamierzenie – wzbudza w widzu Healey, i – cholera – niełatwo wymienić coś, spośród tylu genialnych odcinków, scen, postaci i całej reszty. Do największego minusu zaliczyłabym natomiast błyskającą gdzieniegdzie niekonsekwencję w prowadzeniu niektórych postaci. Mam tu na myśli, wspomnianą już przez mojego przedmówcę, Red, ale także całą grupę „czarnych”, które pod przywództwem Vee zaczęły zachowywać się jak zupełnie inne osoby, niepodobne do tych, które poznaliśmy w pierwszym sezonie. No, poza Poussey, oczywiście.
NAJLEPSZA SCENA
Mateusz: Ciężka sprawa. Sezon 2 obfitował w tyle rewelacyjnych scen… Łatwiej by mi było, gdybym miał wykazać najlepszą scenę dla konkretnej postaci, wtedy jednak musiałbym się konkretnie rozpisać. Dlatego napiszę tak: Wszystkie sceny z udziałem Nicky były doprawdy rewelacyjne. Uwielbiam ją, dlatego za każdym razem, kiedy pojawia się na ekranie, to – w moim odczuciu – kradnie show. Bardzo poruszyła mnie scena, w której Morello pojechała do domu „swojego” ukochanego. Było to niepokojące, dziwne, ale i bezdennie smutne, pozwalające spojrzeć na zawsze posmarowaną czerwoną szminką kobietę zupełnie inaczej, oraz paradoksalnie – jeśli do tej pory ktoś mógł tego nie odczuwać – polubić ją. No i – oczywiście – finałowa sekwencja (jakoś od momentu zamieszania w więzieniu) to wisienka na torcie i tak już świetnego sezonu drugiego.
Sylwia: Ostatnia scena sezonu. Bezapelacyjnie. Tu chyba nawet nie ma się co rozpisywać. To trzeba zobaczyć – i poczuć tę chęć, tę nadzieję, że Rose się udało. Niesamowicie zapadła mi też w pamięć scena przesłuchania Crazy Eyes, która genialnie wcieliła się w niebotycznie zagubioną, chorą psychicznie i skłonną do agresji kobietę, która pragnie tylko tego, aby ktoś ją zwyczajnie polubił.
Mateusz: Akcja z lodzikiem na odchodne też była przednia…
Sylwia: Ha, ha, no tak. Caputo, który przez cały pierwszy sezon pragnął spojrzeć na Fig z góry, w końcu zrobił to zarówno dosłownie, jak i w przenośni.
NAJGORSZA SCENA
Mateusz: Ja wiem, że to tak miało być, bo chodziło o to, żeby ukazać, że Suzanne jest przedmiotem w rękach Vee i straciła jakąkolwiek kontrolę, ale scena, w której skopała Poussey mi się zdecydowanie nie podobała. Do tego dodam przynajmniej 20 minut pierwszego odcinka, który był zdecydowanie najsłabszym ogniwem całego rewelacyjnego sezonu. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego twórcy postanowili pokazać podróż Piper do innego więzienia w tak nudny sposób. Coś, co powinno zmieścić się w maksymalnie 5 minutach, zostało wydłużone do ponad 20. Ogólnie, oglądając pierwszy odcinek miałem niesmaczne wrażenie, że serial niestety wszystko co miał fajnego do zaoferowania, to już dał widzom i teraz będzie tylko gorzej. „Dlaczego?” – spytacie. Dlatego, że niemal cały pierwszy odcinek był okropnie przewidywalny oraz dezorientujący. Pewne wątki zostały wprowadzone zupełnie nie wiedzieć czemu (poznana w samolocie więźniarka, pobicie jej na oczach Piper, akcja z karaluchem). Jedną ze słabszych scen była też ta, w której Piper – korzystając z przepustki – siedzi na moście i kontempluje. Jak dla mnie zabrała cenne minuty innym postaciom serialu, a nie wniosła nic.
Sylwia: Hmm, pomyślmy… na pewno – pomijając niemal cały pierwszy odcinek, o którym nie ma się już co rozpisywać – sceny z Doggett, która z wkurzającej, ale będącej przyczynkiem do ciekawych scen, stała się nudną bohaterką, na którą – wydawać by się mogło – zabrakło pomysłu. Ah, no i widok Vee uprawiającej seks z – bądź co bądź – swoim podopiecznym niespecjalnie przypadł mi do gustu…
EWENTUALNE DZIURY FABULARNE
Mateusz: Chyba największą luką w fabule była dla mnie wspomniana już wcześniej przemiana Red, zwłaszcza w stosunku do Vee. Nie jest dla mnie naturalnym, żeby osoba tak świadoma, tak pewna i zdecydowana oraz jednocześnie tak dobrze znająca dawnego wroga w tak dziecinny sposób dała się omamić, w dodatku nie raz! Nie do końca wierzyłem też w to, że Fig udało się uniknąć pełnej odpowiedzialności za cały syf, jaki zrobiła w Litchfield. Mam cichą nadzieję, że twórcy pójdą w tym kierunku, że w którymś pięknym odcinku zobaczymy Panią Fig w pomarańczowym więziennym uniformie…
Sylwia: Dodam do tego, wspomnianą, przemianę „czarnego dystryktu” twórcy serialu zbyt szybko przeszli od miłych, sympatycznych, pragnących jedynie przetrwać więzienny okres dziewczyn, do bezlitosnych handlarek, które skłonne są do pobicia swojej koleżanki. Nieładnie, za szybko, niekonsekwentnie.
OMÓWIENIE WYBRANYCH POSTACI
Mateusz: Healey – podstarzały, z wyraźną nadwagą, skrajnie przeciwny kobietom, których relacje wykraczają poza przyjacielskie. Na szczęście w sezonie drugim – dzięki scenariuszowi zapewne – Michael Harney mógł dać popis aktorstwa i Healey stał się postacią najbardziej niejednoznaczną oraz chyba najbardziej dramatyczną. Jego małżeństwo to kpina, nawet zaryzykuję stwierdzenie, że całe jego życie to kpina. Najbardziej ujmujące w tym wszystkim jest to, że w którymś momencie on sobie zdaje z tego sprawę i… postanawia coś zmienić. Zapisuje się na terapię, która… też okazuje się być kpiną. Wpada jednak na pomysł pomocy więźniarkom (czy to prywatnej, czy zakładając „Bezpieczne miejsce”) i ta inicjatywa jest dla niego pewnego rodzaju wyzwoleniem, bramą do lepszego życia, nadzieją na odrobinę kolorów w szarej codzienności. Bardzo podoba mi się rozwój tej postaci.
Sylwia: Tak, Healey jest zdecydowanie najbardziej tragiczną postacią serialu, choć – paradoksalnie – powinna to być przecież jedna z więźniarek, a nie człowiek wolny. Niestety w przeciwieństwie do większości kobiet z Litchfield, umysł siwego strażnika jest zniewolony przez całą masę uprzedzeń, których źródło – mam nadzieję – zostanie przed widzem jeszcze odkryte. Pennsatucky, jak wspomniałam, wypaliła się – a raczej pomysł na jej postać; odkąd dostała nowe zęby stała się szara i nijaka, a jej wątek stracił cały rozpęd, który w pierwszym sezonie niejednokrotnie pchał do przodu całe odcinki. Nie wiem również po co do serialu została wprowadzona Soso, której postać sprawia wrażenie nieudanej wersji beta, którą ostatecznie ktoś zapomniał usunąć z wersji, którą ujrzał świat. Nie mogę nie wspomnieć też o rockowym odecieniu Caputo, który bez więziennego garnituru i bez kija, który często połyka wchodząc do pracy, jest naprawdę uroczy (chociaż nadal twierdzę, że większość mężczyzn z wąsem wygląda jak pedofile)
AKTORSTWO
Mateusz: Znaczna większość obsady stoi na wysokim poziomie. Są oczywiście wyjątki – większość „meksykańskiej” części więźniarek w moim odczuciu gra dosyć słabo, jednowymiarowo, bez większego błysku (z naciskiem na Dayanarę, Flacę i Maritzę). Jednak te słabe elementy równoważą genialne kreacje Uzo Aduby (Crazy Eyes), Nicka Sandowa (Caputo), Samiry Wiley (Poussey), Kate Mulgrew (Red), Pablo Schriebera (Mendez). „Orange is the New black” zaskoczyło mnie pozytywnie tym, że Jason Biggs (Larry) potrafi grać! Jeśli do tego dodamy absolutnie uroczą mimicznie oraz intonacyjnie Yael Stone (Morello) oraz kradnącą niemal każdą scenę Natashę Lyonie (Nicky) to jawi nam się serial doprawdy świetny aktorsko. Poziom jest wysoki, ale to chyba zaczyna być znakiem charakterystycznym stacji Netflix.
Sylwia: Jak ktoś zasłynie rolą głównego bohatera w „American Pie” to wcale nie znaczy, że nie umie grać! Poza tym, uwielbiam Mendeza – tak, jak nie cierpię jego postaci, tak uwielbiam to, jak Schrieber ją stworzył. Podobnie, jak wciąż nie przestaje mnie zadziwiać Crazy Eyes, a raczej Uzo Aduba.
SPRAWY TECHNICZNE
Mateusz: Orange is the New black może się pochwalić naprawdę dobrze dobraną ścieżką dźwiękową. Piosenki zawsze wyraźnie zaznaczają swoją obecność, jednak nie dominują konkretnej sceny. Bardziej dopełniają bądź zręcznie kontrastują to, co widzimy na ekranie. Scenariusz jest bardzo dobry, chociaż pewne rozwiązania fabularne podkręciłbym jeszcze bardziej, nadając pikanterii i tak już niezbyt łagodnemu serialowi.
Jako ciekawostka: warto wspomnieć, że jeden z odcinków reżyserowała sama Jodie Foster.
Sylwia: Nadal bardzo lubię czołówkę, w której brakuje mi jedynie jakichś nowych twarzy. Co do muzyki – właśnie uświadomiłam sobie, że poza ostatnią sceną, żaden utwór nie zapadł mi w pamięć. Tak na dobrą sprawę – nie pamiętam w ogóle muzyki z serialu! Chociaż nie, pamiętam uderzenie, kiedy Mendez zrobił swój wielki come back.
PODSUMOWANIE SEZONU
Mateusz: W przeważającej większości drugi sezon jest słabszy niż ten pierwszy. Można zliczyć na palcach seriale, których kolejne sezony podnosiły poprzeczkę i tak już wysoko zawieszoną pierwszym sezonem, a Orange is the New black jest zdecydowanie tym serialem, który może pochwalić się tym, że sezon drugi jest absolutnie lepszy. Mieliśmy tu absolutnie wszystko, za co można było pokochać ten serial. Rewelacyjny drugi plan, fantastycznie rozpisane i zagrane losy więźniarek oraz (na szczęście!) strażników oraz administracji więzienia Litchfield. „Orange…” to także doskonale wyważone elementy komediowe z dramatem, dzięki temu widz dostaje kalejdoskop wrażeń i emocji, co z kolei powoduje, że nie sposób się nudzić. Mimo, iż w tytule dominują dwa kolory, to cały serial jest tak wielobarwny, jak to tylko możliwe. Przyczyniają się do tego wszyscy odpowiedzialni za tę produkcję. Bo naprawdę – „Orange…” oferuje wszystko, w odpowiednich dawkach. Sezon drugi w przemyślany sposób wprowadził do serialu postać „głównego złego” i ten wątek zdominował więzienie oraz większość żyjących w nim osób. Vee była (mam nadzieję, że była) człowiekiem do szpiku złym, za nic mającym jakiekolwiek zasady, poza tymi własnymi i cieszy fakt, że w finale jej wątek zakończył się w tak spektakularny sposób. Jednocześnie przed twórcami ciężkie zadanie – wprowadzić postać, która przyćmi cholernie bliską zachowaniem do Gubernatora z „The Walking Dead”.
Nawiązując do ostatniej sceny: Mam nadzieję, że Rose udało się uciec i przeżyła ostatnie dni swojego życia w jakimś uroczym miejscu.
Sylwia: Drugi sezon „Orange is the New Black” obfitował przede wszystkim w wiele – często sprzecznych – emocji, dzięki czemu często od ekranu nie dało się po prostu oderwać. To, czego w pierwszym sezonie było za mało, zostało obszerniej widzowi udostępnione; i na odwrót, to co mierziło, czego było za dużo (tak, tak Piper – o Tobie mowa) zostało skrócone bądź ograniczone. O ile „The Walking Dead” przekonywało nas, że aby pociągnąć serial dalej na dobrym poziomie, trzeba koniecznie wyciągnąć bohaterów z więzienia i przenieść ich w kolejne miejsce, o tyle „Orange is the New Black” udowadnia, że serial toczący się cały czas w jednym, zamkniętym miejscu o ograniczonym dostępie dla ludzi z zewnątrz może być – i jest! – coraz ciekawszy, coraz bardziej wciągający i opuszczający widza z niesłychanym apetytem na kolejny sezon.
I W KOŃCU… NADZIEJE NA KOLEJNY SEZON
Mateusz: Moje nadzieję są takie, że sezon trzeci rozpocznie się jak najprędzej. A tak poważnie: Tak jak wspominałem wcześniej – mam wielką nadzieję, że jednak zobaczymy Fig w pomarańczowym uniformie. Byłby to świetny eksperyment socjologiczny. Mam też nadzieje, ze niejaka Soso zostanie w jakiś sensowniejszy sposób przedstawiona widzowi, gdyż ten nie do końca wie, co właściwie ta postać ma reprezentować, ani dokąd zmierza. Bardzo chciałbym, żeby wątek Heley’a został prowadzony równie dobrze, co w sezonie drugim. Liczę – rzecz jasna – na więcej Nicky i Morello oraz na powrót Alex i poprowadzenie jej postaci w sposób przemyślany. Chciałbym również, żeby mimo wszystko znalazło się miejsce na pokazanie Mendeza i finałowe rozwiązanie coraz bardziej nużącego wątku Dayanary i Bennetta. A ogólnie: życzę sobie, że trzeci sezon „Orange is the New black” będzie tak samo zajebisty, jak pierwszy i drugi.
Sylwia: Finałowe rozwiązanie nastąpi prędzej czy później – najpóźniej po dziewięciu miesiącach ;) Ja z kolei mam nadzieję na to, że Red na dobre odzyska formę dawnej Red – tej z pierwszego sezonu, a także, że twórcy pozwolą nam choć przez chwilę zobaczyć, jak Mendez radzi sobie w odwróconej roli – więźnia, a nie strażnika. Oczywiście Fig w pomarańczowym uniformie byłaby kwintesencją wszystkiego, jednak podejrzewam, że taką scenę twórcy woleliby zostawić sobie na koniec jakiegoś sezonu. Mam też nadzieję, że widzom nie zostanie odebrany widok Larry’ego i jej nowej ukochanej. Z chęcią zobaczę, jak radzą sobie jako para. No i, jestem bardzo ciekawa, jak Caputo poradzi sobie w nowej roli, tym bardziej, że już pierwszy dzień okazał się kompletną katastrofą…
________________________________________
Serial oglądali i opiniami wymieniali się – kulturalni – redaktorzy: Mateusz Cyra i Sylwia Sekret.
Fot.: screenshot