Nikt nie będzie terroryzował państwa polskiego! Musimy złapać tych, którzy nagrywali i przykładnie ich ukarać! Te, skądinąd słuszne postulaty, słyszymy z ust najbardziej wpływowych osób w naszym kraju, od momentu gdy tygodnik „Wprost” ujawnił swoje słynne już taśmy. Rząd całą uwagę skupia na „podsłuchujących” całkowicie bagatelizując skandaliczne treści, których autorami są uwiecznieni na nagraniach politycy.
Nie chce być źle zrozumiany. Kwestia ustalenia autorów nagrań jest kluczowa i należy oczywiście jak najszybciej ją wyjaśnić. Istnieje jednak druga strona medalu, o której politycy PO nie chcą rozmawiać. Zamazują rzeczywistość, zmieniają temat, bagatelizują, tymczasem, przepraszam za kolokwializm, mamy do czynienia ze śmierdzącą kupą, którą ktoś zostawił nam w dużym pokoju, a gospodarz wydaje się kompletnie nie zainteresowany jej uprzątnięciem. Karze nam rozsiąść się w fotelu, spocząć, napić się kawki, a sam próbuje ukryć straszliwy odór, rozpylając wokół odświeżacz powietrza. Skandaliczna, balansująca na granicy prawa rozmowa ministra Sienkiewicza z prezesem NBP Markiem Belką? Nic takiego. Uwłaczające stanowisku ministra spraw zagranicznych słowa Radosława Sikorskiego? No cóż, to tylko człowiek. I tak dalej i tak dalej. Początkowo wprawdzie w szeregach ekipy rządzącej nastała głucha cisza, która dawała nadzieję na stanowcze decyzje ze strony premiera Donalda Tuska, jednak efekt tej, jak się domyślam, burzy mózgów, był mizerny. Kompromitująca akcja prokuratury i ABW przeprowadzona w siedzibie tygodnika „Wprost”, również nie skłoniła rządzących do refleksji. Okazało się, że ci ludzie są tak mocno przyspawani do swoich stołków, że nawet wybuch granatu, w postaci opublikowanych nagrań, nie jest w stanie oderwać ich od „życiodajnego źródełka”. „Platformersi” starają się zagadać aferę. Umniejszają jej wagę, odwracają wzrok pospólstwa od istotnych kwestii, sugerując, że ożywione dyskusje prowadzone przez najbardziej prominentnych urzędników państwowych, to zwykła polityczna rozmowa. „No, cóż przykro nam, ale tak to wygląda. Panowie używali wprawdzie nie przystającego do ich stanowisk języka, ale umówmy się, kto jest bez winy niech pierwszy rzuci kamień!”. Taka narracja, z coraz większym impetem zalewa medialne tytuły w naszym kraju. W całym tym bełkocie, którego celem jest oczywiście kompletna dezinformacja, ginie wniosek wypływający z tej afery. Przerażający wniosek. Na własnej piersi, na posadach finansowanych z naszych podatków, wyhodowaliśmy potwora. Bestię, która za nic ma zwykłego człowieka. Bazyliszka, który za prywatne spotkania płaci „firmowymi” pieniędzmi, do spółki z prezesem niezależnej, z założenia apolitycznej instytucji opracowuje plan jak nie dopuścić do władzy opozycji, podważa sens prowadzonej polityki zagranicznej, na co dzień karmiąc społeczeństwo zupełnie odmiennym przekazem czy nareszcie ukręca łeb kontroli finansowej, która miała objąć jednego z członków rodziny. Do tego cuchnąca sprawa Amber Gold, wykupywania długów śp. prof. Religi i wiele, wiele innych kwestii.
Zastanawiająca jest również amnezja jaka dotknęła członków PO z Donaldem Tuskiem na czele. Kilka lat temu, gdy światło dzienne ujrzało nagranie na którym Adam Lipiński (PiS) proponuje Renacie Beger, w zamian za wystąpienie z Samoobrony, stanowisko w rządzie, cała Platforma grzmiała. „Tak nie można! Jeśli rząd ma honor, niech poda się do dymisji!” A dzisiaj? Dzisiaj cisza. Czasami żal mi jest tych zwykłych, szeregowych posłów PO. Oglądam ich publiczne wystąpienia, widzę jak się pocą, jak manipulują, jak ważą słowa, żeby tylko broń Boże przez przypadek nie powiedzieć, że to jednak skandal. W głębi duszy sami doskonale wiedzą, że po prostu rzeźbią w gównie, ale lęk przed złamaniem dyscypliny partyjnej, zwyczajnie odbiera im poczucie przyzwoitości. Paradoks polega na tym, że nie łamiąc z góry narzuconej linii, łamią swój kręgosłup moralny. Sam nie wiem, może to zwykła chęć trwania przy władzy, a może obawa przed tym, że gdy ich miejsce zajmie ktoś inny, to dobierze im się do skóry? Pewnie jedno i drugie.
Czytaj także: Geostrategia, czas na radykalne zmiany
Gdzieś w całym tym medialnym tumulcie, w którym główne role odgrywają gardłujący politycy i dziennikarze, przewija się społeczeństwo. Nieliczni wychodzą na ulicę, aby wyrazić swój sprzeciw, jednak znakomita większość, obserwuje całą aferę sprzed telewizora, nie za bardzo kumając o co chodzi. Nie mają czasu, albo po prostu nie chcą się w to zagłębiać. „A tam, kradli, kradną i będą kraść”. Słyszę to codziennie, gdy zagajam kogoś, aby opowiedział mi co sądzi o tej zadymie. Jako naród, zostaliśmy obdarci z godności, zostaliśmy otępieni, omamieni wyprzedażami w galeriach handlowych i serialowymi tasiemcami w telewizji. Nie chce nam się już nawet zaprotestować, gdy ktoś ewidentnie z nas kpi. Jesteśmy wielkim, zniewolonym kolosem, który znajduje się na garnuszku u swojego pana. Ten kolos wie, że jego właściciel to kawał drania, ale tak się z nim zżył, że w zasadzie to już mu u niego dobrze. Aby dał jeść i czasem zorganizował jakąś rozrywkę. Niektórzy moi znajomi twierdzą, że coś się w końcu ruszy, że dobrniemy do ściany, którą w końcu trzeba będzie zburzyć i wówczas ludzie masowo wyjdą na ulicę. Nie wierzę w to. My, do takiej ściany dochodzimy średnio raz na rok i zazwyczaj mamy to w głębokim poważaniu. Zatraciliśmy czujność. Mnogość tych afer sprawiła, że po prostu nam spowszedniały. Smutne to.
Tytułem końca. Nie mam złudzeń. Wszystko, przynajmniej do następnych wyborów, pozostanie na swoim miejscu. Żaden minister ze stanowiska nie ustąpi, nie wiem czy w ogóle nastąpią nawet minimalne, kosmetyczne roszady. Afera zostanie przegadana. Jej właściwy sens zostanie zatopiony w morzu kłamstwa i bezładnej paplaniny. Po miesiącu część społeczeństwa będzie miała tego serdecznie dość, druga zapomni o co w tym wszystko chodziło, a gdy przyjdzie do zadecydowania o przyszłości przy urnie wyborczej, to gdzieś tam w głowach nastąpi refleksja, że lepiej wybrać mniejsze zło. Oto Polska właśnie.
Fot. Wikimedia/Mateusz Włodarczyk