Wszyscy znamy tą historię, czerwiec 2014 r. Dziennikarze „Wprost” ujawniają nagrania rozmów państwowych dostojników. Wszystkich bulwersuje knajacki język i wykorzystywanie służbowych kart kredytowych do kosztownych biesiad na koszt podatnika. Od niezbyt chwalebnej oprawy istotniejsze było jednak meritum.
Polacy dowiedzieli się, jak traktowani są przedsiębiorcy i co minister spraw wewnętrznych naprawdę myśli o sztandarowym, rządowym projekcie inwestycyjnym, który dosadnie określił słowami „h…, d… i kamieni kupa”. Dalej, prezes NBP, na prośbę ministra, rozważał dodruk pustego pieniądza, a jego partyjny kolega prosił o powstrzymanie kontroli skarbowej w firmie żony. Skompromitowany nagraniami rząd PO znalazł się w niebezpieczeństwie.
Ówczesny premier Donald Tusk, popadł w kilkudniowy namysł. Szybko jednak odzyskał animusz i przedstawił obowiązującą wykładnię afery taśmowej. „Na nagraniach nie ma nic istotnego, choć język może bulwersować”, „nieważne, co jest na nagraniach, liczy się, jakie służby za nimi stoją”, „rząd nie ma powodu podawać się do dymisji” – komentował nasz złotousty premier. Wszystko to Pan premier powtarzał jak mantrę. Wtórowali mu koalicyjni politycy i prorządowe media. Donald Tusk nieoczekiwanie zyskał jednak jeszcze jednego sojusznika, który podstawowe tezy rządowej propagandy powtarzał w każdym studiu telewizyjnym. Tym sojusznikiem był… Janusz Mikke.
Czytaj także: Stan współczesnej oświaty. Czy czas na radykalne zmiany?
„Polityk” ten absolutnie nie widział powodu do dymisji premiera, pozwalając sobie jedynie na mały wniosek racjonalizatorski w postaci pomysłu czasowego oddania władzy wicepremier Bieńkowskiej (dziś wiemy już więcej o, cóż niskim, poziomie etyczno-intelektualny tej Pani, którą Janusz Mikke w swym jasnowidzeniu widział, jako godną prowadzenie naszego państwa). Narrację lidera podchwycili także niektórzy politycy KNP (albowiem temu ugrupowaniu liderował wtedy Janusz Mikke) gardłując w najlepszym stylu „Gazety Wyborczej”, że upadek narządu grozi powrotem do władzy straszliwego PiS-u i recydywą IV RP. Młodzi członkowie ówczesnej partiiMikkego planowali protesty uliczne, ale doznali szoku poznawczego, gdy ich lider natychmiast ich powstrzymał, informując, że demonstracje owszem odbędą się, ale dopiero za trzy miesiące.
W rezultacie, jako jedyna zorganizowana grupa na ulice wyszli działacze Ruchu Narodowego i UPR, spotykając się z nieznacznym zainteresowaniem mediów oraz dużym oddźwiękiem społecznym. Co takiego się stało, że czołowy liberał przestał widzieć godny zainteresowania problem w ujawnionym dzięki taśmom marnotrawstwie, dziwnych związkach biznesu z władzą i dodruku pustego pieniądza? Czy Janusz Mikke wspierając zagrożoną Platformę Obywatelską po raz kolejny chciał być oryginalny za wszelką cenę? Szczerze uwierzył w rządową propagandę? A może zawarł jakieś osobliwe porozumienie z partią rządzącą lub wykonywał swoje prawdziwe zadanie w III RP? Nie wiemy, ale udzielenie pozytywnej odpowiedzi na którekolwiek z tych pytań ostatecznie dyskwalifikuje go, jako lidera polskiej prawicy. I dziś jakiekolwiek próby porozumienia się z nim lub jego wyznawcami świadczy albo o braku politycznego wyczucia, dużej złej woli bądź też przegrzanej głowy. Jak zwał tak zwał, ale każdorazowo przynosi niepowetowane szkody wciąganym takie dywagacje ugrupowaniom.
Autor: Bartosz Józwiak