Za trochę ponad miesiąc znów pójdziemy do urn wyborczych. To doskonały powód, by pomyśleć o zmianach. Zmianach, na które jest za późno, ale może na przyszły czas…
„Wrzucasz kartkę i wybierasz drób” śpiewał swego czasu zespół Lady Pank. I rzeczywiście, coś w tym jest. Wystarczy spojrzeć na to, kto jest w rządzie. Większość z tych ludzi nie ma pojęcia o polityce i plecie „trzy po trzy”. Nie będę wymieniał przykładów, bo wystarczy sobie włączyć jakieś wiadomości i mamy festiwal obietnic, kłamstw, półprawd, manipulacji i, a może przede wszystkim, głupoty.
Co więc zrobić, by zmienić ten nasz chory system? Jak go uzdrowić? Jest lekarstwo. Niestety, a może stety, uderzające w demokrację. Co nim jest? Test na wyborcę. Jaki? Prosty i skuteczny. Ilu z nas zna się serio na polityce? Ilu Polaków oddaje swój głos świadomie? Ilu z nas nie postępuje w myśl zasady: „głosuje na PiS, bo nie chcę PO” lub odwrotnej? Ilu z nas dostrzega, że polityka nie jest czarno-biała? Niewielu. Skąd to wiem? Patrzę na podział mandatów w Sejmie. Najwięcej mają PO i PiS. Co to oznacza? Polacy nie myślą.
Jak więc zmusić ich do myślenia? Wprowadzić wspomniany test na wyborcę. Tutaj jest kilka pól manewru, dlatego ja opiszę swoją wybraną. Na tydzień przed wyborami każdy, kto chce zagłosować idzie do Urzędu Miasta/Gminy/etc. i wypełnia test. W tym teście trzy krótkie pytania: 1. Wymień wszystkie partie znajdujące się obecnie w Sejmie oraz minimum dwie z opozycji pozaparlamentarnej. 2. Podaj 3 punkty programowe dowolnej partii politycznej (w zamyśle tej, na którą oddamy głos). 3. Który polityk, Twoim zdaniem, zrobił dla Polski najwięcej w ostatniej kadencji? Odpowiedź uzasadnij.
Proste? Proste jak budowa cepa. Każdy, kto chce mieć wpływ na nasz kraj ruszy cztery litery i zrobi ten test. A każdy, kto ma jakieś pojęcie o polityce go zda. Skąd moja pewność? Cóż. Raczej pan Stachu spod sklepu, co odda głos na każdego za flaszkę tego testu nie zda. Podobnie nie zda go ktoś, kto zna tylko jedną czy dwie partie. Obleją test ludzie, którzy dają się mamić na populizm. Bo co jeśli w TV polityk A mówi, że podniesie minimalną płacę do poziomu 2500 zł, a w programie tego nie ma?
Taki test sprawi, że ludzie zaczną czytać programy, będą dowiadywać się więcej. Poznają innych polityków, partie i sposoby myślenia. Dlaczego? Bo partie będą musiały się do nich dostosować. Koniec z programami na 40 stron, których nikt nie czyta (może studenci politologii). Każda z partii zrobi kilkupunkotowy zarys programu, by wyborca zapamiętał.
Ten test może i uderza w demokrację, jednak czy aby na pewno? Przecież w demokracji ateńskiej głos mieli tylko obywatele miasta. I to mężczyźni. Kobiety czy niewolnicy prawa głosu nie mieli. Czy to było dobre? Na tamte czasy tak, bowiem uważało się, że mężczyzna jest lepszy, inteligentniejszy, itd. od kobiety. Teraz wprowadzamy test i głosu nie mają: ludzie, którzy politykę mają w poważaniu, ludzie, których da się przekupić, którzy głosują na A, bo nie chcą by rządziło B oraz ludzie leniwi. Ile procent społeczeństwa przestanie głosować? Ciężko mi stwierdzić. Załóżmy, że z 33 mln uprawnionych do głosowania, test zda 10 mln. Oznacza to, że w naszym kraju jest 10 mln ludzi, którzy mają pojęcie o polityce oraz chce im się podejmować decyzję. Jak wyglądałyby wtedy wyniki? Przypuszczam, że skończyłaby się dominacja POPiS. Dlaczego? Duża część wyborców tych partii ma klapki na oczach i nie widzi więcej niż to, co chce widzieć. Część z ogółu osób w naszym kraju ma wybory gdzieś. Frekwencja w okolicy 50% nie pozostawia złudzeń. Dlatego wprowadzenie testu na wyborcę niesie same pozytywne skutki. 1. Zwiększa frekwencję (skoro ktoś zdał test, to na wybory raczej pójdzie). 2. Sprawia, że o losach kraju decydują ludzie świadomi. Nie, jak to jest teraz, większość. A jak wiemy, większość nie zawsze ma rację.
Jak zachęcić polityków „do roboty”
No właśnie. Kolejny palący problem. Jak sprawić, by poseł z naszego regionu rzeczywiście reprezentował nasze interesy? Cóż. Po pierwsze trzeba zmienić okręgi. Rozbić je na mniejsze części i wprowadzić… system JOW. Oczywiście zrobić to po ludzku, a nie w sposób jaki nam zaproponowano w referendum. Rozważyć jakie JOWy. Czy amerykańskie, czy niemieckie, czy francuskie, czy polskie, czy może koreańskie.
Może część z Państwa jest zdziwiona moim postulatem, ale proszę spojrzeć na mapę TUTAJ. Moje województwo dzieli się na dwa okręgi. Liczba mandatów w okręgu toruńskim wynosi 13. Oznacza to, że do Sejmu wejdzie 13 posłów. I dlaczego to problem? Bo mamy Toruń. Największe miasto w okręgu (niemal 200 tys. osób). Logicznym jest więc, że to torunianie decydują. Ich głos jest najważniejszy. Smutne to, ale prawdziwe. Poseł A woli zabiegać o głosy mieszkańców miasta, które jest większe niż jeździć po wsiach czy małych mieścinach. Tak jest łatwiej i lepiej (dla niego). A jak go wybiorą to będzie dbał o interes tych, co go wybrali (teoretycznie).
Dlatego ja proponuję zmianę. Nie zgadzam się z tym, że żaden poseł z regionu nie respektuje interesów Chełmży. Co to za demokracja, skoro mieszkańcy 15-tysięcznego miasta nie mają swojego reprezentanta w parlamencie. Nikt nie broni ich interesu. Tak samo mieszkańcy Lisewa, Czernikowa, Brzozy czy Grzywny. Cieszymy się ułudą demokracji, dlatego tak potrzebny jest podział. Mądry podział, bym wybierał z osób, które znam. By reprezentant mojego miasta znał moje potrzeby i je godnie reprezentował.
Dlatego właśnie domagam się trzeciej pilnej zmiany. Dość zaśmiecania przestrzeni publicznej! A szczegółowo: koniec w kiełbasą wyborczą na naszych ulicach. Podczas wyborów władz lokalnych miałem prawdziwy wernisaż twarzy, haseł i partii. Idąc ledwo 200 metrów na przystanek mijałem z 10 latarni, a na każdej po 2,3 czy 4 plakaty. I tak przez kilka tygodni, bo i przed kampanią i po. Posprzątać nie było komu, a miasto wyglądało jak jakaś galeria niesztuki.
Czy nie byłoby lepiej, gdyby zakazać tego procederu? Dlaczego ja mam być bombardowany z każdej strony przez dziesiątki twarzy i każda obiecuje, że zrobi, da, powie więcej? Mi i wielu z nas to nie w smak. Co zamiast? Demokracja bezpośrednia. I nie mam tu na myśli pewnego polityka wypromowanego przez grupę śmieszków na facebooku. Mam tu na myśli kampanię w stylu „door-to-door”. Niech osoba, która chce się dostać do władzy trochę się postara. Wrzuci ulotkę w skrzynkę, zrobi obchód po dzielnicy, mieście, regionie i namówi mnie, bym oddał na nią głos. Każdy byle cwaniak może powiesić plakat na słupie, a ilu polityków tak chętnie chodzi po domach? Raczej niezbyt wielu.
Zakaz robienia kampanii w przestrzeni publicznej (wyłączam wiece, spotkania, itp.) zmusiłby polityków do wytężonej pracy. Jeżeli polityk A obiecałby coś, chodziłby po domach, byłyby JOWy oraz test wyborczy i by nie wywiązywał się z godnego reprezentowania regionu (który byłby niewielki), to byłby jego pierwszy i ostatni raz u władzy. Myślący lud już by mu szansy nie dał. A jak jest teraz? Każdy widzi.
Czy moje propozycje gwarantują zmianę? Zmianę tak, ale czy na lepsze? Tego nie można przewidzieć. Jednak skoro 26 lat „zwykłej” demokracji zawiodło, to może warto pokusić się o krok w inną stronę? Wszak kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.