– Można nam życzyć słonia. Nie do końca wiem po co, ale świetnie byłoby mieć słonia – mówi wokalista zespołu Phedora Łukasz Kaźmierczak. Dlaczego członkowie zespołu są chorymi perfekcjonistami, czym jest pangolin, jaką historię ukrywa debiutancki album i jaką rolę w tym wszystkim odegrał Marek Fedor? To i wiele więcej w wywiadzie z liderem grupy.
Cezary Bronszkowski: Zespół powstał w 2011 roku. Tworzycie go w pięciu. Jakie były dzieje Phedory? Usiedliście w garażu i stwierdziliście: „załóżmy zespół! Będzie fajnie”?
Łukasz Kaźmierczak: Nie do końca. Myśl o założeniu zespołu uknułem sobie jeszcze w moim rodzinnym mieście, Gnieźnie i z takim zamiarem przyjechałem na studia do Lublina. Część pozostałego składu została zwerbowana drogą internetową, na resztę w takim czy innym momencie po prostu się natknęliśmy. I to było trochę jak cud, ponieważ wszyscy jesteśmy ludźmi, z którymi bardzo ciężko się dogadać i zrozumieć (zwłaszcza w kwestii poczucia humoru), więc fakt, że udało się skompletować kolektyw ludzi myślących podobnie i chcących podążać w tym samym kierunku był równie mało prawdopodobny jak wysoka emerytura.
Czytaj także: Polski Red. Nadzieja na lepsze. Phedora - The House Of Ink [RECENZJA]
Można więc rzecz, że każdy z Was pochodzi z innej parafii. Jednak mimo ciężkich charakterów udało Wam się nagrać płytę, która może namieszać na polskiej scenie rockowej.
Można nawet rzec, że każdy z nas jest innego wyznania. Muzycznego. Jest bardzo mało miejsc w których nasze gusta muzyczne się pokrywają, więc każdy wnosi do brzmienia Phedory coś z indywidualnych inspiracji. I tak mniej więcej powstała nasza debiutancka płyta, „The House of Ink”. Na ten moment ciężko powiedzieć, czy rzeczywiście coś namiesza, ale z całą pewnością są ludzie, którzy chcą jej przesłuchać, a to strasznie dobry start w naszym kraju. Jesteśmy bardzo wdzięczni wszystkim, którzy wspierają naszą działalność.
Mówisz, że wasze gusta muzyczne się nie pokrywają. Jednak stworzyliście coś dobrego. Singiel One Breath Away ma do tej pory ponad 12 tysięcy wyświetleń. Komentarze tylko potwierdzają, to, że jest w Was potencjał.
Bardzo dziękuję! „One Breath Away”, jak i pozostałe utwory z naszej płyty, jest właśnie tym „gotowym produktem”, powstałym ze wszystkich naszych inspiracji. Reakcja na ten utwór zdaje się potwierdzać, że są ludzie dla których taka mieszanka działa. Co bardzo nas cieszy i motywuje nas do dalszej pracy i rozwijania się w nowych kierunkach. Już sam przekrój „The House of Ink” jest tego dobrym przykładem.
Właśnie. Porozmawiajmy chwilę o płycie. Te 13 piosenek na krążku opowiada historię. Możesz ją nieco przybliżyć?
„The House of Ink” to album koncepcyjny, opowiadający historię jednego człowieka. Nasz bezimienny bohater jest beznadziejnie zakochany w kobiecie, która nie wie nawet o jego istnieniu, a on sam nie potrafi zdobyć się na cokolwiek, co mogłoby to zmienić. Aby poradzić sobie z targającymi go uczuciami, pisze do swojej ukochanej listy, których jednak nigdy nie wysyła. Każdy utwór z płyty jest jednym z tych listów. W miarę jak historia postępuje, wczytując się w teksty, możemy zaobserwować jak nasz bohater powoli gubi się w tym co czuje, a jego szaleństwo stopniowo się pogłębia. To bardzo spersonalizowana i przygnębiająca historia, ponieważ wydaje mi się, że bardzo wielu ludzi jest w podobnej sytuacji, co zresztą jest jednym z przesłań jakie album niesie. Nie chciałem jednak pisać historii z cyklu „ktoś mnie nie kocha, ale mi smutno”, dlatego bohater „The House of Ink” doskonale zdaje sobie sprawę, że to ON jest problemem. W jednym z vlogów powiedziałem, że to historia bardzo patologicznej miłości – zbyt silnej by dało się z nią żyć, ale zbyt tchórzliwej, by coś z nią zrobić. Myślę, że te słowa dobrze oddają ducha albumu.
To Wasz pierwszy, debiutancki album. Długo trwał proces jego tworzenia?
„The House of Ink” to album koncepcyjny, dlatego żaden z tych 13 utworów nie znalazł się tam przypadkowo. To, co w ostatecznym rozrachunku stało się płytą, zaczynało życie jako EPka, dlatego stojący za nią koncept musiał być odpowiednio skondensowany. W miarę postępu pracy, materiał zaczął żyć własnym życiem i kiedy mieliśmy gotowe nasze 5 utworów na EPkę, czuliśmy straszny niedosyt. Historia zdawała się być niewystarczająco wnikliwie opowiedziana, przy czym mieliśmy jeszcze naprawdę dużo pomysłów w którą stronę mogłaby pójść zarówno lirycznie, jak i muzycznie. Wtedy też zapadała decyzja, by „The House of Ink” przemianować na pełnoprawny album, który w ostatecznym rozrachunku powstawał przez niemal 11 miesięcy. To długo, ale we wszystkim co tworzymy jesteśmy chorymi perfekcjonistami. Słyszałem, że Igor to nawet składa swój papier toaletowy w kostkę.
Jesteście, jak mówisz „chorymi perfekcjonistami”. Ja bym Was nazwał polskim odpowiednikiem amerykańskiego zespołu Red. Fani są podobnego zdania.
Wspomniałem wcześniej, że mało jest miejsc, w których nasze gusta muzyczne się spotykają i ten konkretny zespół – RED – jest właśnie jednym z nich. Naleciałości z wielogodzinnych przesłuchać dorobku tego zespołu mają duży wpływ na kształt naszej muzyki, głównie dlatego, że podzielamy ich miłość do instrumentów smyczkowych. Wszelkie orkiestracje są tym elementem w naszej twórczości, który ma chyba najpewniejszą pozycję. Często jesteśmy też porównywani do innych zagranicznych zespołów, przy czym zdarza się, że jedyne podobieństwo jakie widzę to fakt, że zarówno ludzie w danym zespole jak i my chodzimy w pozycji wyprostowanej. Nie mniej jednak takim wspólnym elementem w tych porównaniach jest to, że zawsze zestawiani jesteśmy z kapelami zagranicznymi.
Czyli w Polsce nie macie sobie równych <śmiech> Wasza płyta również nie należy do specjalnie polskich. Nagraliście całą po angielsku. Co o tym zadecydowało?
Myślę, że w naszym kraju jest bardzo dużo kapel grających w zagranicznym stylu, jednak takiego stylu się u nas masowo nie szuka. Polskie realia związane są z zupełnie innym brzmieniem, dlatego tym bardziej dziwi nas i cieszy, że wciąż docieramy do ludzi, którzy chcą takiej muzyki jak nasza. Nasza płyta została nagrana w języku angielskim z bardzo podobnych powodów – wszyscy w Phedorze od zawsze zasłuchiwaliśmy się w zagranicznych zespołach, dlatego pisanie i nagrywanie w tym języku przyszło do nas bardzo naturalnie. Kiedyś nagraliśmy na próbę polską wersję naszej piosenki i było to bardzo dziwne doświadczenie. Czułem się trochę jak piekarz, który pewnego dnia postanowił, że zrobi dziś kiełbasę – i dało się ją zjeść, tylko po co, skoro rzeźnik jest na rogu każdej ulicy. Przepraszam za porównanie związane z jedzeniem, ale mam ksywkę „Gruby” i muszę na nią zapracować.
Do jedzenia też dojdziemy <śmiech> Phedora. Jak wpadliście na taką nazwę? Byliście pijani? <śmiech>
Akurat wtedy nie. Ogólnie słabo u nas z alkoholem – po ostatnim koncercie w Nowym Targu, zamiast iść imprezować, wypiliśmy jedno piwo i poszliśmy spać, więc nie jestem pewien, czy mamy zadatki na gwiazdy rocka. Pomysł na „Phedorę” narodził się, kiedy mieliśmy już gotowe dwa utwory i nie mieliśmy nazwy pod którą moglibyśmy je opublikować. Zaczerpnęliśmy ją od nazwiska niejakiego Marka Fedora, który dzielił z nami salę prób, ale nigdy go tak naprawdę nie widzieliśmy, więc z czasem stał się tematem numer jeden, bo zachodziliśmy w głowę co on tam sam robi na tej salce przez 45 minut, niemal codziennie. Podczas burzy mózgów przypomniały nam się to i jego nazwisko posłużyło za bazę nazwy naszego zespołu. Kimkolwiek był ten człowiek, zawdzięczamy mu nie nazywanie się „Jared Leto”, „Morphemia”, „System of a Down 2” i „Chodźmy Coś Zjeść”. Bardzo Ci dziękujemy.
Mówisz o ostatnim koncercie. A jak wyglądał pierwszy? Pamiętasz go? Gdzie graliście?
Nasz pierwszy koncert ma status trochę jak Voldemort – jego imienia nie wolno wymawiać. I w ogóle o nim rozmawiać. Dość powiedzieć, że odbył się w Świdniku, zagrany był na sprzęcie pamiętającym zabory, a my sami byliśmy przekonani, że świetnie nam poszło, dopóki nie zobaczyliśmy nagrań. Widziałem w życiu wiele strasznych rzeczy, ale nic nie dorówna temu koncertowi. Ale było to dla nas bardzo pouczające doświadczenie – zaczęliśmy przykładać o wiele większą wagę do oprawy i przygotowania do koncertów. I do pilnowania, by żaden z nas nie ubrał się jakby właśnie szedł na urodziny kolegi z Albanii.
Ale potem było już tylko lepiej. Graliście z takimi tuzami polskiej muzyki jak m.in. Coma, Enej, TSA, Strachy na Lachy, Luxtorpeda, Lao Che czy LemON. Występ z którym z tych zespołów wspominasz najmilej?
Każdy z takich koncertów to duże przeżycie – ostatecznie, stajesz na tej samej scenie co artyści o których słyszałeś, których widziałeś na ekranie i których poziom chciałbyś kiedyś osiągnąć. Nie mniej jednak na tego typu wielkich koncertach raczej ciężko w ogóle spotkać gwiazdę wieczoru, dlatego najciekawiej wypadło chyba nasze spotkanie z zespołem LemON, ponieważ występ odbywał się w klubie, a nie w plenerze. Wiedzeni doświadczeniem nie podejrzewaliśmy nawet się z nimi spotkać twarzą w twarz. A jednak spotkaliśmy się. Ja akurat siedziałem na plecach basisty i krzyczałem coś o boczku. Mina wokalisty LemON była dosyć bezcenna. Zrobiło się troszkę niezręcznie, więc odleciałem dalej na plecach basisty.
Pozwolisz, że zadam Ci kilka pytań z serii „Trudny wybór”: Pierwsze z nich brzmi: wakacje nad morzem czy w górach?
Chyba jednak morze. To o wiele mniej czynny wypoczynek niż w górach, ale nic tak nie relaksuje jak woda w Bałtyku, która ma -50 stopni zarówno w styczniu, jak i w sierpniu.
No tak. Nasze morze to istny survival. <śmiech> Blondynki czy brunetki?
Szatynki. Moja żona może czytać ten wywiad!
Mecz w telewizji czy z kumplami na boisku?
Wszelkie gry zespołowe nigdy mnie nie interesowały, a piłka nożna to już najmniej. Zupełnie nie rozumiem dlaczego każdy nie dostanie tam po jednej piłce, żeby był spokój. Jeśli więc musiałbym wybrać, to raczej przed telewizorem – na boisku byłbym jedyną osobą, która wolałaby być w dowolnym innym miejscu.
A teraz jedno z najtrudniejszych pytań dla każdego Polaka. Bigos czy schabowy?
To wcale nie jest trudne – schabowy, bo ma więcej mięsa. Nie jestem jakimś wielkim fanem polskiej kuchni, ale na widok schabowego rosną mi Andrzejowe Wąsy.
Gdybyś mógł być zwierzęciem, to jakim i dlaczego?
Ojej. Nigdy nie brałem narkotyków, więc nigdy się nad takimi rzeczami nie zastanawiałem. Jak byłem dzieckiem, dostałem książkę o zwierzętach i tam było takie, które nazywało się „pangolin”. Większość osób nie wie co to jest, więc chyba wybrałbym to – nikt nie wiedziałby, czy można się do mnie zbliżyć bez konieczności tracenia ręki.
Czymkolwiek jest to zwierzę, na pewno Czytelnicy zaraz wychwycą <śmiech> Wracając do zespołu. Teraz czekamy na namacalne wydanie Waszej płyty. A jakie macie plany na przyszłość?
Tak jest – płyta ukaże się 30 września. Osoby, które zamówiły ją w PRE-ORDERZE otrzymają ją minutę po północy, w nocy z 29 na 30 września. Wydanie fizyczne ukaże się niedługo potem. Najbliższe plany dotyczą głównie promocji albumu – chcemy skupić się na teledyskach, trasie koncertowej i coverach. Mamy ich już kilka na swoim koncie, a mamy zamiar zrobić ich jeszcze sporo – to dla nas świetna zabawa, a dla fanów to zawsze porcja nowej muzyki od nas.
Czego więc życzyć zespołowi Phedora? Złotej płyty? Trasy po Europie? Tłumu fanek?
Dobre pytanie. Myślę, że najlepsze czego można nam życzyć to szczęścia – w muzyce jest ono potrzebne jak nic innego. Mam nadzieję, że będziemy mieli go wystarczająco dużo, by dotrzeć do każdego, kto zechciałby nas posłuchać. Można nam też życzyć słonia. Nie do końca wiem po co, ale świetnie byłoby mieć słonia.
Czytaj także: „The House of Ink” – album zespołu Phedora już wkrótce na rynku!