Sądziłem, że po naprawdę dobrym roku 2014 dla krajowego rocka progresywnego następny będzie trochę spokojniejszy, że spotka nas mniej zaskoczeń bądź po prostu kolejnych dobrych krążków. Wtem Riverside ogłosili niedawno nagranie nowej płyty, a State Urge już w styczniu ustawił się jako poważny konkurent do czołowych miejsc w podsumowaniach 2015 roku. Drugi krążek w karierze muzyków z Trójmiasta zatytułowany Confrontation jest lepszy od całkiem ciepło przyjętego debiutu.
White Rock Experience był jednym z ciekawszych debiutów w 2013 roku na art-rockowym podwórku. Muzycy zaprezentowali wówczas blisko pięćdziesiąt minut solidnego prog rocka z ciekawymi, często rozbudowanymi kompozycjami, w których mieszali różne klimaty, tworząc niejednokrotnie intrygującą mieszankę, która momentami jednak stawała się chaotyczna i niebezpiecznie zbliżała muzyków bardziej do miana rzemieślników niż adeptów tytułu mistrzowskiego w swojej dziedzinie. Na wstępie należy nadmienić ponadto o ich oryginalnym image’u, który kreuje termin „white rock”. Białe koszule i sepia są obowiązkowe.
Klawiszowy wstęp w Confrontation nie pozostawia złudzeń, że muzycy będą kontynuować swoje muzyczne pomysły, które prezentowali słuchaczom już na White Rock Experience. Jednak ten kawałek charakteryzuje swoista dychotomia, bo obok gęstych klawiszy, jest w nim ostre, hard rockowe granie z zadziornym śpiewem wokalisty – Marcina Cieślika, by z czasem płynnie, wręcz niezauważalnie przejść w Revival mający w sobie coś z dokonań Riverside z czasów trylogii Reality Dream, jednak w pewnym momencie zespół zaskakuje i zaczyna grać jazz, by potem wrócić do rytmicznych połamańców. Oczywiście następuje odpowiednie zwolnienie tempa, wokalista ma swoje kilkanaście sekund i to wszystko zakończone jest instrumentalnym wielkim finałem. Raptem takie atrakcje zmieściły się w cztery i pół minuty, a przede wszystkim nie czuć tutaj, że próbowano upychać wszystko na siłę. Każda nuta jest przemyślana.
Czytaj także: Kiedy byłem młody... - Pinkroom - \"Unloved Toy\" [recenzja]
Liquid Disease to jeden z dłuższych kawałków na płycie. Składa się z dwóch części. Pierwszej spokojniejszej, gdzie na pierwszym planie jest delikatny śpiew wokalisty i druga odsłona, gdzie mamy dynamiczne granie z krzyczanym momentami wokalem i świetnymi partiami gitary Marcina Cieślika. Cold As A Lie, to „zimny” klimat i wspaniałe klawiszowe plamy, budujące tło dla wokalu. Oczywiście kawałek ma swoją dramaturgię, która pod koniec podkreślana jest gitarą typową dla post rocka, co dodaje całej kompozycji pewnej podniosłości. Walczykowaty w dużej mierze Night Mistress trochę odstaje od całości, chociaż zapowiada się obiecująco po organowym początku. No dobra, solo gitarowe w dalszej części kawałka też cieszy ucho. New Season to ballada oparta na akustycznych brzmieniach z piękną partią gitary na koniec. Before The Dawn ma w sobie sporo post rocka i klimatów niby rodem z U2 albo jakiegoś innego Coldplaya, szczególnie kiedy słyszymy te charakterystyczne wokalizy w tle przy okazji refrenu. To bardzo radiowy kawałek, mimo że niekoniecznie trzyma się ściśle standardu refren-zwrotka-refren. Ale należy uczciwe przyznać, że bardzo wpada w ucho. Warto spróbować powojować z tym kawałkiem na listach przebojów. Pamiętam, że swego czasu lubelskie Acute Mind ze swoim Misery dotarli do 5. miejsca na liście przebojów radiowej Trójki.
Kończący płytę More trochę przyćmiewa resztę utworów. Już rozpoczynający śpiew do rozwibrowanych klawiszy powoduje, że ma się wrażenie obcowania z wyjątkowym utworem. Aż w końcu po którymś z kolei powtórzonym przez „uduchowiony” głos Marcina Cieślaka wersie tekstu: nothing could break me down, wchodzi spokojny rytm perkusji nadający kompozycji z miejsca floydowy posmak. Porównanie nie jest na siłę, bo w okolicach siódmej minuty ducha Ricka Wrighta przywołuje na swoim instrumencie klawiszowiec Michał Tarkowski, a zaraz po nim piękne, gilmourowskie solo wysmaża Marcin Cieślik i tak ten utwór płynie do końca. Wspaniałe zakończenie płyty.
Jestem pod wrażeniem. Nie wszystkie pozycje na płycie co prawda są jak dla mnie trafione, jednak całość należy ocenić jako kolejny krok w przód w karierze State Urge. Szczególnie, że są na Confrontation naprawdę momenty, że ręce same składają się do oklasków. Niegłupie, poważne teksty, oparte na koncepcie historii życia człowieka, który prowadzi konfrontacje z otoczeniem, jak i ze swoją osobowością, zwiększają wartość krążka. Ktoś nazwał trójmiejski kwartet polskim Pendragonem. Dla mnie State Urge, to po prostu State Urge, nie róbmy z tych chłopaków zamienników znanych kapel z zachodu. Mimo że mogą się nimi inspirować, to są jednak sobą. I o to chodzi.
Foto: Lynx Music.