Z olbrzymim zaskoczeniem przyjąłem deklaracje o pewności końca strukturalnego kryzysu obszaru euro wypowiadane przez coraz większą liczbę ekonomistów i polityków. Po głębszej analizie wspomnianego zjawiska oceniam jednak, że mamy do czynienia z tym samym, regularnie powtarzającym się co kilka miesięcy rytuałem optymizmu, który ignorowany jest nawet przez rynki. Tym razem wystąpił on po prostu z trochę większym natężeniem niż zazwyczaj.
Fakty są takie, że ze strefą euro nie jest lepiej, lecz wręcz coraz gorzej. Zachwyt wzbudzony przez chwilowe, zupełnie pozbawione znaczenia w dłuższej perspektywie ożywienie rzędu 0,7 proc. jest całkowicie nieuzasadnione. Nie przyczyni się ono ani do poprawy na rynkach pracy, ani do spadku zadłużenia, ani też do wzrostu konsumpcji.
Czytaj także: Geostrategia, czas na radykalne zmiany
Przede wszystkim niepokoi wspomniana konsumpcja. Wzrost wydatków gospodarstw domowych na jej rzecz stanowi podręcznikową oznakę wychodzenia z recesji. Tymczasem w całej strefie euro, nie tylko w państwach PIGS, mamy do czynienia z coraz gwałtowniejszym spadkiem tego wskaźnika. Nic dziwnego, skoro np. w Hiszpanii bezrobocie dobiło do 25%, a wśród „młodych” a do ponad 50%, natomiast w Grecji osiągnęło rekordowy poziom odpowiednio około 28% i 65%. W tej sytuacji konsumenci, pozbawieni poczucia stabilizacji finansowej swoich gospodarstw domowych, nie będą rozrzutni, lecz raczej oszczędni. Na dodatek banki centralne prognozują utrzymanie się negatywnych trendów na rynkach pracy, a co za tym idzie w konsumpcji, m. in. w Grecji sytuacja ma się nie poprawić przynajmniej do 2015 r. Największy grecki związek zawodowy GSEE prognozuje wręcz, że obecna sytuacja na rynku pracy nie zmieni się w tym kraju przez przynajmniej 20 lat. Należy zwrócić uwagę, że jak do tej pory przewidywania GSEE okazywały się o niebo trafniejsze niż UE czy MFW.
Jeszcze gorzej jest z zadłużeniem. Po trzech latach radykalnych kroków oszczędnościowych i „pakietów ratunkowych” dług publiczny Grecji wynosi około 321 mld euro. Na dodatek wciąż rośnie, będąc o 18 mld euro wyższym względem czerwca ubiegłego roku i wyższym nawet niż w 2009 r., kiedy to kraj podpisał umowę kredytową, rozpoczynając drakońskie cięcia. Mówiło się wówczas, że w 2013 r. już dawno będzie „po kryzysie”, a Grecja na najlepszej drodze do realnej, a nie tylko teoretycznej wypłacalności. Dzisiaj natomiast niemiecki minister finansów wraz ze swoim odpowiednikiem w Komisji Europejskiej projektują kolejny „pakiet pomocowy” dla pogrążających się w coraz gorszej sytuacji gospodarczej Aten. Pakiet, który wobec powszechnego funkcjonowania w unijnych budżetach deficytu ciągnie na dno nie tylko Grecję, ale i dokładające się do niego państwa.
Kryzys skończyłby się wraz ze śmiercią szalonego i utopijnego projektu politycznego, jakim jest wspólna waluta. Kraje odzyskałyby możliwość prowadzenia w pełni samodzielnej polityki fiskalnej i monetarnej, mogąc m. in. dostosowywać stopy procentowe do swojej aktualnej kondycji gospodarczej. Uwolnienie kilkunastu różnych krajów z kaftana jednej polityki walutowej dla nich wszystkich rozwiązałoby rządom ręce. Dewaluacja walut narodowych pobudziłaby popyt wewnętrzny oraz eksport, to zaś spowodowałoby trwałe ożywienie oraz wzrost inwestycji a co za tym idzie spadek bezrobocia. Niestety, twórcy europejskiego pieniądza przedkładają swoje „dziecko” oraz marzenia o unii federalnej nad dobrobyt obywateli i kondycje gospodarczą swoich państw.
SERGIUSZ MUSZYŃSKI
autor jest blogerem i publicystą, jednym z liderów młodzieżówki PiS w strukturach podwarszawskich.