Obojętnie jednak jak potoczy się rozwój naszej rodzimej oświaty o jedno błagam wszelkiej maści mędrco-polityków – trzymajcie swoje łapska jak najdalej od nauki i oświaty. Obojętnie co zrobicie, to zrobicie gorzej aniżeli byście nic nie zrobili !
Świąteczna majówka za nami, więc swe zmagania jak co roku rozpoczęli maturzyści. Około 310 tysięcy tegorocznych absolwentów liceów i techników przystąpiło dziś do obowiązkowego egzaminu z języka polskiego na poziomie podstawowym. Przy tej okazji powraca dyskusja na temat kształtu egzaminu dojrzałości.
Czytaj także: Stan współczesnej oświaty. Czy czas na radykalne zmiany?
Dyskusja sama w swym założeniu jest pozytywna, ale pod warunkiem, że debatujący podają logiczne argumenty na poparcie swych tez. Zazwyczaj jednak nie sprawdza się ta forma debaty w naszym nieszczęśliwym kraju, bowiem „tam gdzie dwóch Polaków – tam trzy opinie”. Jeszcze większe nieszczęście czyha, gdy do debaty włączą się nasi „mędrcy”, czyli politycy, a tak właśnie dzieje się przy okazji tegorocznych matur.
Już zaczęły padać głosy „mędrców”, aby przyrównać egzamin maturalny do egzaminu gimnazjalnego, rozszerzać go – nie rozszerzać, podnieść – obniżyć próg zdawalności, dodać – ująć obowiązkowe przedmioty, a nawet spotkałem się z opinią, aby całkowicie zlikwidować matury. Jak zwykle wypowiadają się politycy (znający się – a jakżeby inaczej – na wszystkim) bez dania głosu środowiskom akademickim, a przecież tam trafiają (choć nie wszyscy) absolwenci szkół średnich.
Osobiście zdawałem maturę 32 lata temu, ale miło wspominam to wydarzenie. Były przedmioty obowiązkowe (matematyka, język polski), nieobowiązkowe, były egzaminy pisemne i ustne. Otrzymanie świadectwa dojrzałości było oczywiście, tak jak i dziś, przepustką na studia, ale oprócz tego stanowiło gwarancję posiadania pewnego poziomu wiedzy i umiejętności (chociażby pisania tekstu, wyrażania ustnie swych myśli). Nie każdy abiturient był rzecz jasna dopuszczony do matury i nie każdy dopuszczony zdawał ją. Było normalnie – czyli nie każdy musiał mieć maturę. Nie przesadzę chyba, jak powiem, że posiadanie świadectwa dojrzałości było „czymś”, chyba nawet czymś więcej niż niejeden dziś dyplom ukończenia „wyższej szkoły” o kierunku szydełkowanie artystyczne w …Pcimiu Dolnym (ewentualna zbieżność nazw przypadkowa).
Minęły lata, nastał czas post-PRL-u (dla niepoznaki nazwanej III RP) więc trzeba było coś pogrzebać przy maturach. Nie żeby coś ulepszyć (broń Boże), tylko żeby zmienić, bo nie może być tak jak w PRL-u. No więc zaczęto „ulepszać”: a to zniesiono obowiązek zdawania matematyki, a to przywrócono matematykę, a to zaczęto rozszerzać egzamin, a to …inne cuda niewidy. Co rząd to „reforma”, co minister to „reforma”. Zmianom tym nie przyświecał jakiś jeden konkretny cel, po prostu, co sobie minister wymyślił to wprowadzał nazywając to „reformą”. Można by napisać pracę dyplomową na temat corocznych niemal zmian maturalnych. Zmieniono też formę oceny, dziś posiadacz matury ma ją zdaną w 30, 40, 60 lub 80 procentach. Uwaga – ciekawostka: ten z 30% też niby ją zdał. Mamy również do czynienia z rozszerzoną formą matur, co wcale nie oznacza rozszerzonej wiedzy posiadacza takiego świadectwa, ale stanowi jakiś tam wykładnik dla prowadzących nabór w uczelniach wyższych. Mimo tych wielu zmian i „udoskonaleń” egzaminów dojrzałości, poziom wiedzy i umiejętności absolwentów szkół średnich jest nieporównywalnie niższy od tego sprzed 20-30 lat i z roku na rok spada. I nie jest to tylko moja ocena, to oficjalnie podawana opinia nauczycieli akademickich. Zresztą nie trzeba tej tezy głęboko udowadniać, wystarczy poczytać chociażby Facebooka.
Spada poziom szkół średnich, ale co za tym idzie spada też poziom szkół wyższych – inaczej być nie może. Komercjalizacja szkolnictwa wyższego doprowadziła do tego, że jedynie jeszcze uniwersytety i politechniki dbają o poziom nauczania (choć też nie na wszystkich kierunkach). W pozostałych „szkołach wyższych” (szczególnie na dziwacznych kierunkach) wystarczy płacić na czas czesne, od czasu do czasu pojawić się na zajęciach, pozakreślać testy krążące po całej „uczelni” i dyplom magistra w kieszeni. To spowodowało, że dziś połowa bezrobotnych to magistrowie, a druga połowa pracuje z marketach. Mamy więc zalew magistrów: resocjalizacji, marketingu i zarządzania, hotelarstwa, czy komunikacji społecznej, a … „robić ni ma komu” – jak mawia Ferdek Kiepski. Taki magister od zarządzania, w najlepszym przypadku zarządza zlewozmywakiem w Londynie.
Ale o maturach miała być mowa, więc wracam do tematu. Podkreślam, że nie zamierzam krytykować i oceniać system, kreując się sam na „mędrca”. Bynajmniej, nie jestem nim i nie chcę nim być, ale jedno wiem na pewno: zmiany dokonane tylko dla samych zmian nic nie ulepszają, a powodują jedynie zamęt. Nie ma nic gorszego aniżeli stan ciągłych reform. Jedynie stabilność jest gwarantem jakości. Po drugie – najważniejsze: niech fachowcy raz i skutecznie ustalą formę egzaminów maturalnych i niech nie będzie to corocznie zmieniane. W tej dyskusji trzeba dać możliwość wypowiedzenia się środowiskom akademickim. W końcu to tam trafiają maturzyści i tam są „obrabiani” na magistrów, a co niektórzy dalej na doktorów.
Uważam, że należałoby przywrócić wartość świadectwa dojrzałości, a to można zrobić tylko poprzez właściwy poziom nauki. Wiem, przy obecnym wysypie magistrów to utopia, ale osobiście bardziej cenię sobie absolwenta starego, elitarnego liceum, aniżeli „dzisiejszego” magistra komunikacji społecznej. Na chwilę obecną cieszy jedynie coraz większe zainteresowanie szkołami technicznymi i zawodowymi.
Obojętnie jednak jak potoczy się rozwój naszej rodzimej oświaty o jedno błagam wszelkiej maści mędrco-polityków – trzymajcie swoje łapska jak najdalej od nauki i oświaty. Obojętnie co zrobicie, to zrobicie gorzej aniżeli byście nic nie zrobili !
Foto: Wikimedia Commons