Umiejętność przetrwania w ekstremalnych warunkach z pozoru nie wydaje się mieć wiele wspólnego ze światem polityki. Ostatnie wydarzenia pokazują jednak, że survival jest dziedziną tak bliską polityce jak koszula ciału. Warto postawić pytanie o jakość naszych rodzimych polityków i priorytety, które kierują ich kariery na drogę polityki.
Opierając się na obserwacji naszej sceny politycznej w ciągu ostatnich miesięcy można mieć wrażenie, że prawdziwych „ideowców” wyniesiono z sali Sejmowej jak sztandar Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, w atmosferze nie mniej grobowej niż mina towarzysza Rakowskiego. Pozostali na niej Ci, dla których liczy się polityczne przetrwanie. To nie sztuka dla sztuki ale prosty, mechaniczny odruch, który każe kurczowo trzymać się i obficie czerpać z wodopoju publicznych pieniędzy. Wbrew wszystkiemu, wszystkim i wszelkimi możliwymi sposobami.
Gdy kilka miesięcy temu słuchaliśmy kolejnych doniesień o aferze podsłuchowej, nawet najzagorzalszym fanom rządzącej koalicji nie mieściło się w głowie, że tę władzę da się utrzymać. Każda nowa publikacja pogrążała coraz wyżej postawione kręgi władzy. Kompromitująca akcja ABW w siedzibie Wprost miała tak mocny wydźwięk, że nawet Monika Olejnik, której politycznych upodobań przedstawiać nie trzeba skierowała pamiętne „Całe środowisko dziennikarskie jest przeciw panu” w stronę szefa rządu. Od tamtych wydarzeń minęło zaledwie 5. Z uwagi na doniosłość i arcyskuteczność zastosowanej strategii warto zamieścić choć słowo analizy i podsumowania. Jak potoczyły się losy tych, którzy dla wielu byli „nie do uratowania”?
Czytaj także: Stan współczesnej oświaty. Czy czas na radykalne zmiany?
Zacznijmy od ówczesnego szefa MSW, który spotkał się z prezesem Narodowego Banku Polskiego. Panowie w miłej atmosferze, przy wykwintnych daniach omawiali możliwość uzyskania takich rozwiązań finansowych, które pozwolą Platformie Obywatelskiej wygrać wybory oraz odwołać Jacka Rostowskiego z funkcji Ministra Finansów i zastąpienia go kimś „wygodnym”. Padło również wiele interesujących spostrzeżeń dotyczących kondycji naszego teoretycznego państwa, których z troski o własne zdrowie nie przypomnę. Donald Tusk lakonicznie stwierdził, że nie widzi podstaw do odwołania ministra choć bulwersuje go… język jakim posługują się rozmówcy. Bez krzty przyzwoitości stwierdził, że minister ma misję do zrealizowania – dokończenie śledztwa we własnej sprawie. Czegoś takiego cywilizowany świat jeszcze nie słyszał. Wraz ze zmianą rządu minister Sienkiewicz odszedł ze stanowiska, nieco sarkastycznie komentując: „Z ministerstwa wyjdę z podniesionym czołem. Bycie ministrem to jedna z najwspanialszych rzeczy, która wydarzyła mi się w życiu. Nie żałuje ani sekundy.”. I wyszedł.
Kolejnym antybohaterem wspomnianej afery była postać ministra Nowaka. I nawet gotów jestem przyznać, że momentami robiło mi się żal tego trudu włożonego w zbiórkę pieniędzy na zegarek, żony „trzepanej” przez Urząd Skarbowy i potoku mniej lub bardziej niemiłych słów pod jego adresem. Zwłaszcza że ta seria nieszczęść dotknęła chłopca, który kilka lat temu, z miną pełną pokory i skromności oznajmił, że Platforma „skończy z Bizancjum braci Kaczyńskich”. Z perspektywy czasu brzmi to co najmniej ironicznie. Jaką linię obronę przybrał pan Sławomir? Prostą i jak pokazują wyniki wyborów z ostatnich lat – skuteczną. Męską decyzję ogłosił na portalu społecznościowym: „W związku z kolejnym atakiem na moją osobę, a przez to także na PO, nosząc się już od pewnego czasu z zamiarem zakończenia działalności politycznej, w dniu dzisiejszym złożyłem rezygnację z członkostwa w PO”. W myśl złotej zasady „Poczekajmy aż przycichnie”, pan Nowak odkrył na nowo sens swoich słów i na pytania dotyczące zwłoki w złożeniu mandatu posła, zdawkowo odpisał: „Prawda jest obiektywna – tu się nic nie zmienia, a decyzja o mandacie subiektywna – moja i tylko moja – jako taka może się zmieniać”. Jak się później okazało, manewr nie wynikał z umiłowania filozofii ale raczej dość przyziemnej, łopatologicznej ekonomii. Sławomir Nowak z rozbrajającą szczerością wyznał, że ma kredyty więc nie zrezygnuje z pensji posła ponieważ lubi, kiedy odkręcony kurek publicznych spływa wprost na jego konto. Nasz bohater dalej jest w Sejmie. Sytuację chyba najtrafniej skwituję cytując fragment niezapomnianej, polskiej komedii – „wysoko, najedzony i za nic nie odpowiada”.
Kolejnym, który z sukcesem ukończył polityczny survival jest niewątpliwie postać byłego szefa Ministerstwa Spraw Zewnętrznych. Co prawda nagranie dowodzi słusznych, logicznych wniosków ministra wypowiedzianych w mniej kurtuazyjny sposób na temat naszej polityki zagranicznej to istnieje wyraźny dysonans pomiędzy prywatną interpretacją wartości sojuszów a oficjalną linią partii i wizerunkiem Platformy, tak usilnie eksponowanym w Polsce i Europie. Niejednemu przez myśl przesunęło się „więc oni nam kłamią?”. Z tej beznadziejnej sytuacji minister wybrnął również bardzo skuteczną metodą: „Powiedziałem, zjadłem, wypiłem i co mi zrobicie?”. Nic nie zrobimy panie ministrze. Ot, po prostu tak się stało, że się Was nagrało. Obecnie Radosław Sikorski, lekko ironicznym zrządzeniem losu dzierży laskę marszałkowską dużego kraju w środku Europy. Tak, w Polsce.
Największym bohaterem? Szczęściarzem? Jakkolwiek go nie nazwać – będzie nim osoba byłego już premiera, Donalda Tuska. Dzięki aferze jego pozycję w Platformie można równać jedynie z pozycją „Ojca chrzestnego” będącego bohaterem dramatu gangsterskiego o mafijnej rodzinie wpływowych Sycylijczyków. Trzeba przyznać, że Tusk, piastujący wówczas urząd premiera wybrnął z sytuacji w mistrzowski sposób. Nie zostawił partyjnych kolegów na pożarcie opozycji i mediów a otoczył płaszczem nietykalności. Użył wszelkich możliwych sposobów aby utrzymać swoich ludzi na stanowiskach i mieć pod kontrolą nie tylko dalsze losy afery ale także nieco spłoszonego koalicjanta. Na koniec bezpiecznie oddali się na ciepłą, europejską posadę. Jest sukces? Jest.
Takich polityków udało nam się wychować przez ostatnie 25 lat. Z naszej perspektywy słowa Jana Olszewskiego z pamiętnej nocy przewrotu w Sejmie brzmią jak nieznana melodia niespełnionego testamentu. „Ja chciałbym stąd wyjść tylko z jednym osiągnięciem. Chciałbym mianowicie, wtedy kiedy ten gmach opuszczę, kiedy skończy się dla mnie ten – nie ukrywam – strasznie dolegliwy czas, kiedy po ulicach mojego miasta mogę się poruszać tylko samochodem albo w towarzystwie torującej mi drogę i chroniącej mnie od kontaktu z ludźmi eskorty, że wtedy kiedy się to wreszcie skończy – będę mógł wyjść na ulice tego miasta, wyjść i popatrzeć ludziom w oczy”.