„Demokracja nie jest ustrojem idealnym, ale najlepszym jaki dotąd wymyślono” – powiedział Churchill. Jednak dodatkowo powiedział: „Najlepszym argumentem przeciwko demokracji jest rozmowa z przeciętnym wyborcą”.
Dziś demokracja to dla wielu symbol dobrobytu, wolności tak osobistej jak i własności. A nie powinna być.
Przypomnijmy zatem znaczenie słowa, bez którego duża część ludzi nie widzi wolności. W dosłownym tłumaczeniu ze starogreckiego demokracja oznacza władzę ludu. W starożytnych Atenach ten system się sprawdził. Wszyscy pełnoprawni obywatele mieli prawo decydować o każdej kwestii dotyczącej własnej polis. Jednak przeniesienie demokracji na obszar większy niż miasto wypaczyło ten ustrój.
W dzisiejszych czasach obywatel pośrednio decyduje o własnym państwie, co daje mu złudne przekonanie, iż ma na coś wpływ. Swoją wolę wyraża poprzez głos na partie polityczną. Jednakże i tak nie ma pewności, że jego postulaty będą zrealizowane. W końcu chyba nikt nie ufa politykom, prawda? Ileż to mieliśmy przykładów łamania obietnic wyborczych i pokrętnych z tego tłumaczeń? Demokracja pośrednia w naszym wydaniu wypaczyła szlachetną ideę, jaką była możliwość decydowaniu o własnym państwie. Obywatele zatracili chęci do uczestnictwa w życiu publicznym, co widać po frekwencji przy okazji wyborów i przy referendach. Dziś to nie większość rządzi w państwie, a ledwie ¼ w porywach do ½ ludności Polski. Ta, która uczestniczy w wyborach. Reszta świadomie odrzuca uczestnictwo w „świecie demokracji”.
Innym rozwiązaniem jest demokracja bezpośrednia. Najlepszym przykładem niech będzie Szwajcaria, gdzie demokracja bezpośrednia funkcjonuje znakomicie. Gminy są niemal całkowicie autonomiczne w stosunku do władzy centralnej i najdokładniej oddają znaczenie słowa samorząd.
Jednak na gruncie polskim demokracja bezpośrednia to dość kiepski pomysł. Bezpośrednia kalka ze Szwajcarii może wyjść tylko na złe. W Polsce bowiem widoczny jest brak zaangażowania w sprawy publiczne i lokalne.
Dlatego też trzeba szukać ustroju, który promowałby zaangażowanie w sprawy państwowe, dając poprzez większą aktywność w życiu społeczeństwa większy wpływ na państwo. I taki to ustrój proponuje Tomasz Kołodziejczak w swojej książce „Kolory sztandarów”.
Kołodziejczak przedstawia w niej funkcjonowanie ustroju planety Gladius. Teoretycznie posiada ona ustrój demokratyczny. Każdy ma równe prawa. Każdy może uczestniczyć w życiu publicznym.
Za autorem: „Władzę wykonawczą na planecie stanowiła dwudziestoosobowa Rada Elektorów, a ustawodawczą, poprzez system netowy, wszyscy uprawnieni do głosowania. Prawo do wybierania członków Rady i wypowiadania się w sprawach państwowych miał każdy obywatel Gladiusa, ale nie każdy dysponował jednakową wagę procentową pełnego głosu.” I to jest właśnie rewolucyjne.
Każdy obywatel ma możliwość zdobycia stu punktów elektorskich, umożliwiających wpływ na rządy planety. Jednak jak pisze autor „ponad dwie trzecie mieszkańców Gladiusa nie dysponowało ani jednym punktem elektorskim.” Co zatem spowodowało taką dysproporcję? Dlaczego aż tyle osób nie ma praktycznie żadnego realnego wpływu na rządy w państwie?
Są bowiem trzy kryteria, które trzeba spełnić, by uzyskać punkty elektorskie. Pierwszy: podatki. „Siedemdziesiąt punktów na sto możliwych zdobywało się dzięki płaceniu podatków odpowiedniej wysokości. Obywatele mieli możliwość sterowania wysokością swoich podatków i wynikającymi z tego faktu przywilejami wyborczymi. Co oznacza ni mniej, ni więcej, iż „ci, którzy odprowadzali na cele publiczne więcej pieniędzy, uzyskiwali większy wpływ na publiczne sprawy.”
Następne kryterium to aktywność w życiu społeczności i państwa. „Piętnaście kolejnych punktów przydzielano w zależności od czasu i regularności, z jaką obywatel uczestniczył w sprawach państwa – jak często oddawał głos w netowych wyborach, czy uczestniczył w referendach, czy należał do obywatelskich grup inicjatywnych zgłaszających w sieci swoje projekty. Dzięki temu ludzie aktywniejsi politycznie, bardziej rozeznani i dłużej uczestniczący w sprawach państwowych zyskiwali większy wpływ na władzę.” System Gladiusa premiuje zatem aktywność polityczną i zaangażowanie w sprawy publiczne. Opłaca się zatem wychodzić z inicjatywą, być społecznikiem.
I ostatnie kryterium: zasługi dla państwa. „Ostatnie piętnaście punktów przyznawano dożywotnio za zasługi dla Gladiusa. Określone punkty procentowe przysługiwały funkcjonariuszom policji, wojska i sądów, także samym członkom Rady Elektorów.” Ostatnie kryterium jest czymś w rodzaju nagrody za służbę państwu. Świadectwem zasługującym na szacunek. Sam do tej grupy zaliczyłbym także wybitnych ludzi nauki i kultury, docenianych przez całość społeczeństwa, a nagradzanych przez władzę, tak jak to było w II RP.
Uważam, że taki system, wprowadzający pewne cenzusy, jest jak najbardziej sprawiedliwy. Już nawet klasyczni liberałowie sprzeciwiali się pełnej demokracji, uważając, że nie każdy dorósł do praw wyborczych. Uzależniali ich posiadanie od majątku, wykształcenia i zasług dla społeczeństwa. System proponowany przez Kołodziejczaka obala także dominację „głupiej” większości i zasadę „dwóch meneli spod budki”. W końcu uczestniczący w procesie wyborczym ludzie musza być świadomi i aktywni, skoro osiągnęli pewną liczbę punktów elektorskich. Niemożliwa jest też niska frekwencja – w końcu ci, których nie interesują się sprawami publicznymi nie mają ani jednego głosu elektorskiego.
W systemie Gladiusa istnieją cenzusy wyborcze. Niekoniecznie zależne one są od pozycji społecznej, czy majątku. Oczywiście, rzeczy te ułatwiają wszystko. Przytoczę tu cytat z „Gambitu Wielopolskiego” Adama Przechrzty: „Prawo nie dzieli się na ładnych i brzydkich, ale ci przystojni mają jakby z górki…” Z góry zbije tu argument przeciwników takiego ustroju – bogaci nigdy nie stanowią większości społeczeństwa. Zatem nawet jeśli uzyskają sto punktów elektorskich, co jest trudnym wyczynem, to cała reszta może ich przegłosować. Prosta matematyka. Nie może zatem dojść do oligarchicznych rządów najbogatszych.
Zaznaczam iż, jest to wizja przyszłości – w końcu każdy obywatel posługuje się w niej Internetem, tam też odbywają się głosowania i tam zapadają decyzje, które mają wpływ na rzeczywistość. Jednak czyż nie widzimy w dzisiejszym świecie postępującej cybernetyzacji społeczeństwa? Coraz więcej osób nie wyobraża sobie świata bez dostępu do sieci i technologii. Nie widzę przeszkód, by w niedalekiej przyszłości wprowadzić rozwiązanie zaproponowane przez Tomasz Kołodziejczaka. Oczywiście, wymagałoby to jeszcze modyfikacji i zmian, a także skonkretyzowania ile i za co przyznaje się punkty elektorskie. Ale to kwestia dopracowania szczegółów. Idea pozostanie ta sama. Jej wpływ widzimy także w funkcjonowaniu m.in. Banku Światowego, gdzie siła głosu USA wynosi 16 %, Polski 0,73%, a takiego Sudanu 0,11%. Największy wkład oznacza najwięcej do powiedzenia.
Sam jestem jednak przeciwny odbieraniu praw wyborczych. Uważam, że każdy powinien mieć wpływ na swoje państwo. Jednak wagę głosu uzależniłbym od spełnienia tychże trzech kryteriów: płacenia wyższych podatków, aktywności politycznej na szczeblu lokalnym, krajowym, pełnienia funkcji publicznych.
Nie musimy akceptować demokracji pośredniej, systemu wpływającego degeneracyjnie na społeczeństwo. System opisany przez Kołodziejczaka byłby demokracją kapitałową, w której najwięcej do powiedzenia mają ci, którzy łożą na państwo więcej i interesują się jego życiem. Każdy z obywateli mógłby uczestniczyć w rządzeniu państwem. Niektórzy, bardziej zasłużeni i wkładający w państwo najwięcej otrzymaliby większe możliwości. Zgodnie z zasadą sprawiedliwości – każdemu według zasług. A co ze sławetna większością? Zadowoliłaby się posiadaniem głosu o najniższej wadze i płaciłaby niskie podatki.
Czytaj także: Pomysł na reformę demokracji – test wyborczy?
Autor: Jakub Drożdż