WRAŻENIA OGÓLNE
Sylwia Sekret: Szczerze mówiąc, nie do końca wiedziałam, czego mogę się spodziewać po powieści Matthew Kneale’a. Opis na czwartej stronie okładki był interesujący, ale jednocześnie nie zdradzał zbyt wiele. Niespotykane translatorskie posunięcie dodatkowo wzbudzało moją ciekawość i interesowało mnie, jak bardzo różnice u poszczególnych narratorów (w ich języku, słownictwie, stylu…) będą widoczne. Jako jedyna z naszej trójki mogę pochwalić się tym, że przeczytałam wszystkie wydane do tej pory książki Wydawnictwa Wiatr Od Morza i z radością stwierdzam, że kolejny raz jestem niezmiernie usatysfakcjonowana, że sięgnęłam po wydaną przez nadmorskie wydawnictwo powieść
Patryk Wolski: Wiatr Od Morza wybiera swoje kolejne publikacje skrupulatnie i to widać również po „Anglikach na pokładzie”. Spodziewałem się książki na wzór przygodowych powieści z XIX wieku, doprawionej dodatkowo głęboką analizą zachowań ludzkich i ich motywów działania. Sposób prowadzania narracji do tego się sprowadza – oglądanie tego samego świata oczami kilkunastu różnych ludzi był intrygujący, chociaż momentami przytłaczający lawiną rozmyślań i emocji. Nie jest to lektura wcale lekka; o ile mogłoby się z początku wydawać, że jest to zwykła powieść przygodowa, to jednak stopniowo narastająca dramaturgia podkreśla powagę opisywanych przez Kneale’a kwestii.
Mateusz Cyra: A ja zaryzykuję stwierdzenie, że powieścią przygodową „Anglików na pokładzie” nazwać nie można, a przynajmniej nie powinno się jej tak określać. Owszem, publikacja zawiera sporo elementów przygodowych, jednak w moim odczuciu jest to powieść drogi, w której poznajemy przekrojowo losy co ważniejszych bohaterów oraz jesteśmy świadkami ich przemian. Matthew Kneale stworzył powieść niezwykle bogatą i utrzymaną na wysokim literacko poziomie, jednak daleki jestem od stwierdzenia, że jest to tytuł lekki i niezobowiązujący. Do „Anglików na pokładzie” trzeba odpowiednio się nastawić i dać „im” trochę swojej uwagi.
Sylwia: A czy ktoś mówi, że jest to powieść przygodowa? Który to? Wskaż mi tego białego knypa, a posmakuje mojej pięści! Słownej, rzecz jasna.
PARĘ SŁÓW O FABULE
Sylwia: Tak naprawdę, nie od początku udało mi się podążyć za pisarzem i opowiadaną przez niego historią. Każdy narrator wprowadzał z pozoru zupełnie nowy wątek fabularny, a to z kolei rodziło niepokój, co do rozrastania się w horrendalne rozmiary opowieści, która upchnięta została na – ledwie (w takim przypadku) – pięciuset stronach. Powoli okazywało się jednak, że niemal wszystkie wątki są ze sobą w jakiś sposób splecione, a rozstrzelana fabuła systematycznie zwężała się do jednego strumienia.
Patryk: Początek rzeczywiście był kłopotliwy, a wszystko stało się w miarę jasne dopiero około 300 strony, gdy historia wypłynięcia Anglików na pokładzie Sincerity w 1857 roku złączyła się z historią tasmańskich Aborygenów, rozpoczętą w 1820 roku. Jako że mogę się szczycić mianem historyka, naturalnie moją uwagę przykuła przede wszystkim staranność autora w odzwierciedleniu epoki, którą podjął się opisać. Chłonąłem smaczki o mieszkańcach wyspy Man (o której, szczerze mówiąc, wcześniej nie miałem okazji słyszeć), marynarskie opowieści o ówczesnym świecie, jak i tragiczne dzieje Tasmanii, która mimo wszystko wciąż pozostaje na peryferiach ludzkich zainteresowań i nie jest powszechnym tematem przynajmniej w naszej części świata. Musiałem więc dokształcić się nieco na temat Czarnej Wojny i za to chociażby jestem wdzięczy autorowi – otworzył przede mną kolejny fragment globu, który bynajmniej się nie kurczy.
Sylwia: Chyba cała nasza trójka po lekturze albo w trakcie czytania próbowała dowiedzieć się czegoś więcej o „czarnej wojnie”. Przyznaję bez bicia – jak szalona przekopywałam Internet w tej sprawie. Pardon, Mateusz, oddaję Ci głos…
Mateusz: Zupełnie nie zgadzam się z twierdzeniem, jakoby początek powieści był kłopotliwy czy też trudny w odbiorze. Przecież wiedząc, że będzie się miało do czynienia z 21 postaciami oraz ich perspektywami, wiadomym było, że ramy czasowe niekoniecznie muszą być ze sobą zgodne. Mi akurat wyprzedzenie o ponad 30 lat wydarzeń widzianych oczyma kapitana Kewleya, pastora Wilsona oraz doktora Pottera podobało się bardzo. Jeśli mam być szczery, to dopiero ostatnie 200 stron, kiedy to załoga Sincerity dociera wreszcie w miejsca, które opisywał nam między innymi Peevay, było dla mnie kłopotliwe i momentami nużące.
Sylwia: Ja nie mówię, ze same ramy czasowe i ich rozciągliwość o konfuzję przyprawiająca mi przeszkadzała na początku powieści, tylko… powiedzmy, że nie do końca ufałam pisarzowi, że uda mu się sklecić to wszystko tak, aby miało sens – stąd trudność na początku. Później już poszło.
OMÓWIENIE WYBRANYCH POSTACI
Sylwia: Myślę, że tutaj zarówno Patryk jak i Mateusz zgodzą się ze mną co do wyjątkowości postaci Peevay’a. Wprowadza nie tylko świeżość i oryginalność do „Anglików na pokładzie’, ale także pewną ambiwalencję – jest postacią, która chyba jako jedyna wprowadza w takim samym stopniu humor, jak i tragizm. To za sprawą jego stylu wypowiadania się miałam iskierki śmiechu w oczach i to za jego sprawą wszystko – poczynając od czajnika, przez słońce, a na pieniądzach kończąc – było sprawą o konfuzję przyprawiającą. Nie da się również nie polubić kapitana, który rozpoczyna całą opowieść. Mnie – i tu wiem, że Mateusz się ze mną nie zgodzi – ogromnie przypadła do gustu także postać pastora Wilsona. Nie chodzi jednak o to, że zapałałam do niego sympatią, a o to, iż mało jest tak pięknych rzeczy, jak przedstawienie fanatyka i hipokryty w tak groteskowy sposób.
Patryk: Peevay i Kewley są najbardziej charakterystyczni, a Sylwia słusznie suponuje, że słowa Aborygena należą do najbardziej intrygujących. Świetnie został oddany sposób, w jaki może myśleć człowiek „dziki” – ze swoją może i prymitywną mądrością życiową nie sprawia wrażenia głupiego, jedynie nieświadomego otaczających go wielu nowych rzeczy. Kapitan Kewley zaś brzmi jak stary wyga i cwaniak, chociaż na takiego wcale nie wygląda. Język ma cięty i sarkazm nie jest mu straszny, lecz brak szczęścia co chwila pcha go w objęcia opresji, toteż jest to świetny przykład awanturnika, który niechcący wplątuje się w wielką wyprawę i co chwila musi walczyć z przeciwnościami losu. Na uwagę zasługuje również Thomas Potter, który robi wrażenie wyniosłego i przekonanego o swojej ważnej roli niewiele mniej niż pastor Wilson.
Sylwia: Teraz mi dopiero przyszło do głowy, że choć pastor i doktor tak się nienawidzili, to całkowicie byli siebie warci, i pewnie w innym świecie i innym życiu zostaliby dozgonnymi przyjaciółmi
Mateusz: Peevay może i w rozumowaniu europejskim jest dzikusem, jednak śmiem twierdzić, że jest najbardziej inteligentną postacią w całej książce. Doskonale opanował sztukę przetrwania, czego idealnym przykładem był sposób, w jaki dopasowywał się do sytuacji oraz jak zaplanował walkę z – posłużę się jego określeniem – białymi knypami. Co do Wilsona – zgadzam się. Jest to postać niezwykle przerysowana i to przerysowanie mocno mi przeszkadza. Nie sposób było się nie śmiać słysząc niektóre jego wywody, jednak w głównej mierze pastor jest postacią irytującą do granic możliwości. Czytając fragmenty z jego punktu widzenia często łapałem się na tym, że pragnę, żeby ten, jakimś magicznym zbiegiem okoliczności zamienił się w swoją imienniczkę – piłkę/przyjaciela rozbitka granego przez Toma Hanksa w filmie „Castaway”. Wspominając o Wilsonie nie można nie wspomnieć o doktorze Potterze, który to wbrew wielu pozorom jest człowiekiem niezwykle podobnym do pastora, różnią ich tylko wyznawane poglądy oraz metody działania. I chociaż zachowanie oraz sytuacje, do których doprowadzał doktor są karygodne oraz odstręczające, to właśnie jego postaci kibicowałem bardziej, niż omawianemu wcześniej Wilsonowi.
Sylwia: E tam, przerysowana… Nie oglądasz telewizji, czy co…? ;)
PROBLEMATYKA POWIEŚCI
Sylwia: W tym aspekcie autor wytoczył naprawdę ciężkie działa. Przede wszystkim rasizm, podział ludzkości na typy, z których większość to skazane na zagładę jednostki, nad którymi zawsze stoi ktoś wyższy. Czy to zbyt wyraźnie nie przypomina nam czegoś dobrze znanego historii na całym świecie, a co było tragiczne w skutkach? Nieoceniona jest w tym przypadku postać doktora Pottera, którego – przyznam szczerze – miałam ochotę udusić własnymi rękami. Do tego kolonializm, który wyniszczył rdzenną ludność Tasmanii i – co za tym idzie – problem, który zasadza się na tym, że tak często mylimy dobro ze złem, i tak nierzadko nasze dobro czynimy kosztem czyjegoś zła, w dodatku myśląc, że nadal postępujemy właściwie.
Patryk: Problem kolonializmu rzeczywiście wybrzmiewa w powieści Kneale’a głośno i wyraźnie. Ten wątek, nieodłącznie powiązany z kwestią rasową, nigdy łatwy nie był i jeszcze długo taki pozostanie. W „Anglikach na pokładzie” sama kolonizacja Tasmanii i rywalizacja przybyszy z autochtonami rodzi refleksję, że cała ta sytuacja wzięła się z niezrozumienia drugiej strony, jak i braku chęci do takiegoż działania. Tym bardziej, że po okresach krwawych walk pozory wskazywały, że wszystko jest pod kontrolą oraz czynione jest z myślą o wygodzie Aborygenów. Podobnie jest z kwestią pracy naukowej Thomasa Pottera, którą autor zaczerpnął z autentycznej publikacji, nazywając ją „preludium do Mein Kampf Hitlera”: zgłębianie tematu przez Matthiew Kneale’a sprawiło, że przez karty powieści przelewa się sporo poważnych tematów, wobec których nie można pozostać obojętnym.
Mateusz: Jako, że nie chcę powtarzać tego, co oboje sumiennie wypunktowaliście, od siebie dodam, że Kneale w „Anglikach na pokładzie” w piękny i ujmujący sposób ukazał również dążenie jednostki do akceptacji, miłości i zrozumienia. Zarówno ze strony tych najbliższych – rodziców, rodzeństwa, jak i otaczających ludzi – znajomych, współtowarzyszy. Ciekawym socjologicznie rozwiązaniem było ukazanie tego wszystkiego właśnie poprzez postać Peevay’a – człowieka, który według niektórych nie ma prawa odczuwać złożonych emocji, bo jest ciemnoskórym dzikusem. Ujmowało mnie to za każdym razem, gdy Peevay argumentował swoje zachowanie i ujmuje teraz, gdy o tym wspominam.
Sylwia: Zapomniałabym! W omówieniu postaci nie pojawiła się przecież Matka, która – choć nieświadomie – staje się zapalnikiem dla wielu wątków w powieści. Masz Mateusz oczywiście rację – obezwładniające wręcz pragnienie akceptacji i miłości zostało przedstawione równie wyraźne, co sam rasizm i, będący poniekąd jego wypadkową, kolonializm. Większość rzeczy, które robi Peevay, a także jego nienawiść do numów to przecież hołd składany Matce, która widzi w nim nie dziecko, a jedynie zgniły owoc gwałtu, który jest dla niej hańbą.
NAJLEPSZY NARRATOR
Sylwia: Peevay i kapitan – tutaj nawet nie widzę sensu rozpisywania się. Swoja drogą, są to postaci, których tłumaczenia podjęło się akurat dwóch mężczyzn, którzy jednocześnie czuwali nad całością przekładu – Michał Alenowicz (kapitan) i Krzysztof Filip Rudolf (Peevay). Przypadek? Nie sądzę… A co Wy na to, knypy… znaczy się, chłopcy?
Patryk: Nie będę odkrywczy, mówiąc że jest to Peevay i Kewley. Ale tak naprawdę na uwagę zasługuje każda z głównych postaci powieści, bo nie da się ukryć, że chociaż wszystkich było 21, to tylko niektórzy tak naprawdę zaistnieli w moich myślach jako osoby z krwi i kości. Charakterystyczny styl posiadali również Wilson, Potter i Jack Harp, przez co narratorami byli świetnymi – niezależnie od tego, czy jako postać byli mi bliscy sercu, czy znienawidzeni.
Mateusz: Dla formalności powiem, że najlepszym narratorem a zarazem najlepszą postacią był nie kto inny, jak właśnie Peevay. Jego osobowość była wprost niezapomniana, a nie będzie chyba wielką zbrodnią, jeśli dodam, że jego życie było smutkiem napawające.
NAJGORSZY NARRATOR
Sylwia: Na początku najgorzej czytało mi się fragmenty, w których narratorem był Timothy Renshaw – były nudnawe i miałam wrażenie, że jego postać jest całkowicie zbędna. Tak naprawdę Timothy nabiera znaczenia dopiero w momencie, kiedy ekipa poszukiwawcza jest już na Tasmanii i rozpoczynają się poszukiwania Edenu. Swoja drogą, dziwnie było zobaczyć tak ładną, dziewczęcą buzię (Anna Żbikowska) i dowiedzieć się, że to jest właśnie polski „głos” Timothy’ego.
Patryk: Timothy Renshaw jako jedyny z puli postaci „ważnych” był nijaki, dlatego uznać należy go za postać niewiele wnoszącą do stylu narracji. Czy resztę narratorów można uznać za najgorszą? Bardziej można mówić w kategorii tych zbędnych, którzy chociaż wymienieni jako cała ekipa powieściowego „oczka”, wystąpili raptem na paru stronach powieści.
Mateusz: Niekwestionowanym numerem jeden w tej kategorii jest pastor Wilson. Nieskończenie irytująca postać, zakompleksiony i zaślepiony swoją wizją człowiek. Paradoksalnie to samo można powiedzieć o doktorze Potterze, jednak jego sposób widzenia – mimo, iż momentami niebywale odrażający i o trwogę przyprawiający – w porównaniu ze skrajną głupotą i niepoliczalną naiwnością Wilsona wypada znacznie lepiej. Naprawdę, fragmenty widziane z jego perspektywy powodowały we mnie wewnętrzny przymus zaciskania zębów z irytacji.
NAJMOCNIEJSZE STRONY POWIEŚCI
Sylwia: Dla mnie będzie to na pewno konsekwentne zazębianie się wątków i to, jak autorowi kilkakrotnie udało się mnie zaskoczyć. Również balansowanie na granicy humoru i tragedii, przekraczając ją raz w jedną, raz w drugą stronę. Zaskoczyło mnie to, jak Kneale stopniowo zaciemniał swoją powieść, z turkusowego morza i, zdającej się świetną anegdotą, wyprawy morskiej Anglików i załogi statku Sincerity, powoli cieniował swoją historię, a kolejne strony zaczęła porastać złowróżbna roślinność Tasmanii, tu i ówdzie wyłaniały się zakrwawione dzidy, aż po beztroskim charakterze marynistycznej opowiastki nie pozostawało już śladu.
Patryk: Powtórzę się chyba, ale dla mnie najciekawszym aspektem była historia Tasmanii, jak również sposób organizacji społeczeństwa Aborygenów i postrzegania przez nich świata. Ten wątek był dla mnie najciekawszy i często sprawdzałem kiedy to powrócę z którymś z bohaterów w okolice Australii. Podróż Anglików natomiast miała lepsze i gorsze chwile, a najciekawiej zaczęło się robić, gdy powieść przerodziła się w nagły dramat osób nieświadomych swojego położenia, jak i swoich czynów
Mateusz: Najsilniejszym punktem „Anglików na pokładzie” było zakończenie oraz początek. Dokładnie w tej kolejności. Dodać do tego trzeba plejadę intrygujących postaci i naprawdę sensownie poukładany ciąg przyczynowo-skutkowy. Matthew Kneale w umiejętny sposób wyważył dramat i humor, skupiając się – rzecz jasna – w większym stopniu na dramacie i bardzo mi się to podobało
NAJSŁABSZE STRONY POWIEŚCI
Sylwia: Tym razem – asekuracyjnie – dam się najpierw wypowiedzieć chłopakom ;)
Patryk: Częste przeskoki między narracjami, szczególnie między tymi dziejącymi się na morzu oraz na Tasmanii sprawiały, że nie chłonąłem powieści z takim zapałem, jakbym tego oczekiwał. Wydaje mi się, że lepszym rozwiązaniem byłby układ chronologiczny powieści, poprzedzony jedynie prologiem wspominającym o wyprawie Anglików. Wtedy myślę, że książkę czytało by się szybciej i przyjemniej, bez dojmującego uczucia znużeni
Mateusz: Zupełnie się nie zgadzam z tym, jakoby zaburzona chronologia była powodem znużenia. Prędzej powodem znużenia oraz lekkim wytrącaniem z „czytelniczej” płynności było ukazanie nie raz często tej samej sytuacji z punktu widzenia nawet kilku osób. Przywodziło mi to na myśl serial „Zagubieni”, jednak książka to nie serial i w tym wypadku były momenty, kiedy mi to przeszkadzało.
Sylwia: A ja się z Wami nie zgadzam, i na chwilę obecną, nie potrafię wskazać nic, co byłoby ewidentnie słabą stroną powieści – nie wiem w ogóle po co ta kategoria i kto ją wymyślił.
21
Sylwia: Nie czytałam jeszcze książki, w której byłoby aż tylu narratorów. To, że odpowiada im w dodatku taka sama liczba tłumaczy wydawało się szalonym pomysłem. Z początku naiwnie sądziłam, że style poszczególnych narratorów będą się różnić od siebie diametralnie, co nie było jednak aż tak dostrzegalne. Rozmawialiśmy nawet o tym z Mateuszem; ja doszłam do wniosku, że gdyby tłumacze starali się na siłę podkreślić indywidualność swoich postaci, to ich style byłyby przerysowane i nienaturalne. Różnorodność, która zasadza się na tym, że każdy narrator, to również inny tłumacz jest prawdziwa; raz widać ją bardziej, raz mniej, wynika to jednak z faktu, że jest po prostu naturalna. Nie pamiętam jednak Twojej konkluzji, Mateusz…
Mateusz: Rozmawialiśmy o tym, kiedy byłem w połowie „Anglików na pokładzie”. Po zakończeniu powieści musze się z Tobą zgodzić. Próby usilnego urozmaicania postaci, które przecież stworzył jeden człowiek mogłyby wyjść przerysowanie i tandetnie, dlatego dobrze, że jest tak, jak jest. Co prawda wychodzę z założenia, że książka nie potrzebowała tak naprawdę tych 21 punktów widzenia, ale to zarzut kierowany w stronę Matthew Kneale’a, a nie w stronę Pana Alenowicza i pozostałych 20 tłumaczy. Patryk, zgodzisz się ze mną?
Patryk: Ciekawy pomysł, który może nie w każdym aspekcie wydawał mi się niezbędny, ale wydaje mi się, że chodziło tu raczej o pewien eksperyment, niż o rewolucję w światku translatorskim. I chociaż zaciąganie dodatkowej osoby po to, aby przełożyć dwustronicowy zaledwie tekst jednej z postaci nie wydaje mi się rzeczą potrzebną, to była to pewnie świetna zabawa sama w sobie, więc narzekać nie mam zamiaru. Tym bardziej, że przy tych najważniejszych postaciach style są na tyle odmienne, że ciężko sobie wyobrazić, aby jedna osoba nie popadła w rozdwojenie jaźni. Przekazanie kilku bohaterów jednej osobie, gdy ta zaangażowałaby się w sposób narracji jednej z ważniejszych postaci, mogłoby poskutkować efektem odmiennym od zamierzonego.
Sylwia: Moim zdaniem – odnośnie Twojej wypowiedzi, Mateusz – potrzebowała tylu punktów widzenia. Wydaje mi się, że autorowi chodziło właśnie o to, żeby choć raz oddać na chwilę głos tym, których normalnie w powieści się nie zauważa. Gdyby „Anglicy na pokładzie” ograniczali się do narracji pastora, doktora, kapitana, Peevey’a… czy poznalibyśmy też opinie „maluczkich” dotyczące Aborygenów, ich zwyczajów i w końcu samego kolonializmu? Świetnie pokazuje to przykład…[przewraca strony ksiązki w poszukiwaniu odpowiedniego rozdziału] Pani Geraldowej Denton, żony gubernatora Tasmanii i jej przemyśleń z przyjęcia bożonarodzeniowego. Wstyd, Pani Geraldowa!, wstyd!
WYDANIE
Sylwia: Wiatr od Morza przyzwyczaił swoich czytelników do okładek, które zdobiły zdjęcia autorstwa Magdaleny Alenowicz. W przypadku „Anglików na pokładzie” jest jednak inaczej; absolutnie nie gorzej. Cała nasza trojka jest w posiadaniu egzemplarzy recenzenckich, w których nie został wymieniony twórca okładki, ale muszę przyznać, że jest magiczna. Przyciąga wzrok i pozostawia wrażenia, które od początku budziły we mnie powieści tego wydawnictwa – oryginalność, magia, pewien orientalizm i zapatrzenie.
Mateusz: „Anglicy na pokładzie” to pierwsza powieść wydana przez wydawnictwo Wiatr od Morza, którą miałem okazję czytać. Okładka może dla mnie super piękna nie jest, ale to kwestia gustu. Nie można jej odmówić oryginalności oraz tego, że budzi zainteresowanie a to chyba najistotniejsze. Czcionka może jest zbyt mała i przy dłuższym posiedzeniu z książką męczy wzrok, ale to również kwestia tego, co komu odpowiada. Gdyby wydawnictwo postanowiło zwiększyć czcionkę, pewnie objętość książki wzrosłaby o przynajmniej 150 stron. Mi by to nie przeszkadzało, ale wiem też, że drobna czcionka nie jest elementem, do którego przeciętny czytelnik przywiązuję uwagę.
Patryk: Okładka jest świetna, idealnie pasuje do powieści przeniesionej do XIX wieku. Reszta to standard, do której Wiatr Od Morza już mnie przyzwyczaił.
I NA KONIEC…
Sylwia, Patryk, Mateusz: Dziękujemy Wydawnictwu Wiatr od Morza za udostępnienie egzemplarzy recenzenckich i przepraszamy, że do recenzji rozpisanej na głosy nie zasiadło 21 osób… Jednak 3 razy 7 daje 21; nas jest trójka, a siedem – tyle dni trwało stworzenie świata, więc pastor Wilson byłby usatysfakcjonowany.
Powieść czytali i opiniami wymieniali się, kiedyś kulturalni redaktorzy, dziś: biały knyp – Mateusz Cyra, num – Patryk Wolski i Scrissy – Sylwia Sekret.
Fot.: wiatrodmorza.com