Historia starożytna obfituje w wiele brzemiennych w skutki wydarzeń, o których informacje znajdujemy u licznych starożytnych pisarzy-historyków. Któż z nas nie słyszał o wyprawach Greków Aleksandra Macedońskiego w głąb Persji Achemenidów. Lecz wojenne kontakty grecko – perskie mają o wiele wcześniejszy początek. Ten ruchliwy naród brał udział również w wewnętrznych perskich rozgrywkach w postaci najemników. O jednym takim epizodzie, który mógł zmienić historię Achemenidów chciałbym napisać kilka słów.
Głównym tematem pracy będzie znany lub nie, ale słynny marsz Dziesięciu Tysięcy. Szczegółowych informacji na temat samej wyprawy Cyrusa, jak i odwrotu greckich najemników po jego śmierci, dostarcza nam Ksenofont w swojej Anabazie, który był uczestnikiem tamtych wydarzeń. Najpierw jednak dla jasności wykładu należy nakreślić tło polityczne tego wydarzenia. Otóż w końcu V w. p.n.e. perska monarchia przeżywała problemy natury wewnętrznej. Mianowicie zbuntował się brat Wielkiego Króla Artakserksesa II Mnemona, Cyrus zw. Młodszym. Był on satrapą Lidii, Frygii i Kapadocji. Człowiek ten wyruszył ze swoją armią na Babilon by rozstrzygnąć spór o koronę. Do decydującego starcia doszło latem 401 r. p.n.e. pod Kunaksą, około 60 km od Babilonu. Jednakże w bitwie tej Cyrus poległ, niwecząc w ten sposób nadzieje jakie wiązali z nim greccy najemnicy. I tutaj doszliśmy do początku opowieści o ich marszu przez góry, doliny i równiny Persji.
W niedługi czas po bitwie do obozu greckich wojsk przybyło poselstwo od Artakserksesa wzywając hoplitów do złożenia broni i proszenia o łaskę królewską. Król kazał również oświadczyć, że jeśli pozostaną na miejscu będzie rozejm, jeśli wyruszą w drogę powrotną dojdzie między nimi do wojny. Grecy zdecydowali się jednak na powrót do swojej ojczyzny. Naczelne dowództwo objął Klearch „a oni go słuchali, choć nie wybrali go na wodza; widzieli jednak, że on jeden posiada mądrość wymaganą od wodza, podczas gdy reszta nie miała doświadczenia” (ks. 2/ rozdz. II/ s. 55)[1]. Trwały rokowania z posłami królewskimi na temat warunków powrotu do Grecji. Po 20 dniach przybył Tyssafernes, zaufany królewski satrapa, który obiecał wyjednać u króla przebaczenie i tak jak zapowiedział wyruszyli, jak się wydawało, w drogę powrotną. Jednakże wojska „barbarzyńców i cyrejczyków”[2] obozowały oddzielnie, i nie brakowało różnych konfliktów między nimi. Wojska przybyły w końcu nad rzekę Dzapatas (Wielki Zab). Był to największy dopływ Tygrysu. W czasie tego postoju, jak podaje Ksenofont „ kiełkowały podejrzenia, ale żaden spisek nie ujawnił się naocznie”. Doszło więc do spotkania Klearcha z Tyssafernesem, które miało położyć kres zatargom i podejrzeniom. Na nim zdecydowano o kolejnym spotkaniu przy uczestnictwie wszystkich greckich strategów i lochagów (dowódców niższego szczebla). Klearch optował za tym, by na nie podążył ogół greckich dowódców. Na szczęście, jak się później okazało, poszło tylko pięciu strategów i 20 lochagów i tylu żołnierzy. Podstępnie zwabieni przez Tyssafernesa ponieśli śmierć; lochagowie i żołnierze na miejscu, strategów odstawiono do króla, gdzie zginęli poprzez ścięcie. Opuścił ich również Pers Ariajos ze swoją jazdą. Z pewnością Persowie liczyli na to, że Grecy po utracie dowódców stracą ducha walki i się poddadzą. Nic takiego jednak się nie stało, a Persowie nie chcieli stoczyć walnej bitwy wiedząc, że wyszkolenie, uzbrojenie, dzielność, a teraz i determinacja greckich najemników jest ogromna. O wiele wyższa od ich własnych wojsk. Dlatego, pomimo wielkiej przewagi liczebnej nie zdecydowali się zaatakować.
Grecy szybko otrząsnęli się z perskiej zdrady wybierając na miejsce zabitych dowódców nowych, wśród nich historyka Ksenofonta. Na wiecu postanowiono kontynuować odwrót. Zastosowano szyk w którym wojsko stworzyło czworobok. Boki stanowili ciężkozbrojni hoplici, a w środku znajdowali się lekkozbrojni, czeladź obozowa i zwierzęta juczne. W czasie odwrotu prowadził z nimi walkę podjazdową Tyssafernes za pomocą łuczników i procarzy. Jego działania były uciążliwe dla Greków jednakże nie przeszkodziły im w marszu. By zwiększyć swoje szanse obronne Grecy zorganizowali oddział prawie 200 procarzy rodyjskich oraz blisko 50 jeźdźców. Przydali się w potyczkach , w których Persowie ponieśli spore straty nie mogąc zbytnio zagrozić Grekom. Tak walcząc dotarli do Gór Kurdyjskich (dzis. Cudi Dagi) zamieszkanych przez bitnych Karduchów. Tyssafernes ze swoim wojskiem zawrócił w tym miejscu. Po pierwsze jego armia składała się w znacznej mierze z konnicy, a rzeczą oczywistą jest, że w warunkach górskich jazda na niewiele się zdaje. Po drugie liczył zapewne, że Karduchowie nie pozwolą przejść Grekom przez swoje terytorium. Mógł mieć po temu pewne podstawy, bo jak pisze Ksenofont w Wyprawie „pewnego razu na Karduchów napadło wojsko królewskie złożone ze 120 tysięcy żołnierzy, lecz żaden z nich nie powrócił z powodu dzikości okolicy”(3/V/92). Zapewne te informacje są przesadzone, jednak niosą ze sobą informację o trudnościach dla wojska, z jakimi trzeba było się zmierzyć. Po drugiej stronie gór leżała Armenia, wielka i bogata prowincja.
Grecy ruszyli na przeprawę przez góry jeszcze w nocy, by pod osłoną ciemności opanować ważne szczyty. Powoli szli dalej aby zejść do wsi położonych w kotlinach. Wybierali stamtąd żywność. Nie było z tym problemu ponieważ Karduchowie z rodzinami uszli w góry. Grecy nie zabierali niczego oprócz jedzenia, również nie ścigali ludzi licząc, że mieszkańcy gór pozwolą im przejść spokojnie. Lecz Karduchowie zorganizowali się i zaczęli napadać na straże tylne zadając straty. „Kilku zabili, innych ranili kamieniami i strzałami, chociaż razem było ich niedużo. Nie spodziewali się bowiem wtargnięcia Greków. Z pewnością gdyby wtedy zebrało się ich więcej, poważnej części greckiego wojska groziłaby całkowita zagłada” (4/I/94). Na trasie marszu pozostały liczne ciała poległych, gdyż greckie wojsko było nieustannie atakowane przez górali. Strzelali do nich z proc i łuków, a w wąskich przejściach staczali głazy. Ksenofont tak charakteryzuje wojowników karduskich: „Byli bowiem tak szybcy, że potrafiliby się wywinąć nawet gdyby zaczęli uciekać spod ręki. Jedynym bowiem ich obciążeniem były strzały i proce. Łucznikami byli świetnymi. Ich łuki miały prawie trzy łokcie długości, a strzały ponad dwa łokcie. Strzały ich przeszywały tarcze i pancerze” (4/II/99). Równie ciekawie podsumował siedmiodniową przeprawę przez góry: „Grecy nieustannie walczyli i doznali tylu nieszczęść ilu w sumie nie doznali ani od króla, ani od Tyssafernesa”(4/III/99). Podkreśla tym samym dzielność i nieustępliwość górali.
Po przejściu przez Góry Kurdyjskie Grecy weszli na Wyżynę Armeńską. Zbliżająca się zima przywitała ich pierwszym śniegiem nad rzeką Teleboas (dzis. Karasu). Palono więc ogniska, jako że w starożytności armeńskie góry były zalesione i dostarczały drewna na opał. Gdy dochodzono do jakichś wsi to kwaterowano tam żołnierzy. Ale z powodu śniegu i mrozu potęgowanego przez północny wiatr, wielu przyzwyczajonych do innych warunków żołnierzy zmarło lub zachorowało, a także oślepło od blasku śniegu. Pewne problemy sprawiały również bandy wrogów, które posuwały się za nimi i „porywały słaniające się zwierzęta juczne i walczyły o nie między sobą. Ustawali w drodze nie tylko ci żołnierze, którzy oślepli od śniegu, lecz i ci, którym zgniły palce u nóg z powodu mrozu”(4/V/105). Mieszkając po armeńskich wsiach obfitujących w żywność udało się zmęczonym Grekom odpocząć oraz podbudować zdrowie i morale. Ułatwiało to dalszą wędrówkę.
Pod koniec grudnia 401 r. p.n.e. Dziesięć Tysięcy maszerowało przez kraj Taochów na północ od dzisiejszego miasta Erzurum. Aby zdobyć żywność w tym kraju trzeba było toczyć o nią zacięte boje i zdobywać miejsca trudno dostępne. Taochowie kiedy ponosili klęskę w tych miejscach, popełniali zbiorowe samobójstwo. „ Kobiety ciskały swe dzieci ze skał, potem same rzucały się w dół, a mężczyźni robili to samo”(4/VII/113). Następnie przechodzili przez kraj Chalibów w dzisiejszych górach Mescit Daglari. Ksenofont pisze, że „był to najdzielniejszy lud ze wszystkich, przez których kraje szli; rwał się do walki wręcz. Mieli lniane pancerze (…), nagolenice, hełmy, a przy pasie nóż niemal tak długi jak sztylet lakoński. Zabijali nim każdego, kogo mogli pokonać. Następnie odcinali głowy i nieśli podczas marszu.” (4/VII/113). Również tutaj Grecy mieli poważne trudności zaopatrzeniowe.
Po kilku dniach marszu stanęli na szczycie góry Teches. Mogli zobaczyć stamtąd upragnione morze: „rychło usłyszeli żołnierzy wołających : Morze, morze – i podających sobie z ust do ust to słowo. Kiedy wszyscy dotarli do szczytu, wtedy dopiero plącząc ściskali się wzajemnie, ściskali strategów i lochagów” (4/VII/115). Na początku lutego 400 r. p.n.e. Grecy doszli do Trapezuntu , gdzie kończy się marsz Dziesięciu Tysięcy znad rzeki Dzapatas.
Dlaczego wyprawę opisaną przez Ksenofonta nazywa się „marszem dziesięciu tysięcy” choć nigdzie w Anabazie liczba ta nie występuje? Otóż „w przeddzień bitwy pod Kunaksą było ich około 12 900 (…). Natomiast w ks. I (rozdz. 7) Ksenofont podaje, że barbarzyńców było dziesięć miriad (miriada = 10 000), tak bowiem, dziesiątkami tysięcy, Persowie obliczali kontyngenty wojskowe. Ponieważ Greków ciężkozbrojnych (hoplitów) było 10 400, liczbę tę, zaokrągloną do jednej miriady, przeciwstawiono dziesięciu miriadom barbarzyńców”[3]. Krzysztof Głombiowski[4] podaje, że określenia marsz „Dziesięciu Tysięcy” zaczęli używać historycy rzymscy (Plutarch, Arrian, Justyn). Określenie to jest wg niego średnią liczbą tych, którzy wyruszyli w drogę powrotną do Grecji, a liczbą tych którzy dotarli na miejsce. Pomimo, że był to epizod w skali wydarzeń starożytności, to zajął poczesne miejsce w świadomości współczesnych pisarzy i ich następców. Wzmianki o tym marszu pojawiają się w wielu miejscach, dzięki czemu nie zaginęła pamięć o tym heroicznym wyczynie.
Foto: Killroyus/commons.wikimedia.org
[1] Wszystkie cytaty pochodzą z: Ksenofont, Wyprawa Cyrusa, przeł. Wł. Madyda, Warszawa 2003.
[2] Cyrejczykami nazywa Ksenofont greckich najemników Cyrusa Młodszego. Mianem barbarzyńców Grecy określali nie tylko Persów (jak tutaj) ale także wszystkich mówiących innymi językami niż greką.
[3] Tak wyjaśnia całą sprawę Władysław Madyda, z którego tłumaczenia Anabazy korzystałem.
[4] K. Głombiowski, Ksenofont – żołnierz i pisarz, Wrocław – Warszawa – Kraków 1993, s. 84.