Wygląda na to, że płyta Fly From Here z 2011 roku nie była jednorazowym wyskokiem. Zespół Yes powrócił na dobre, ukazując światu kolejne nowe dzieło – Heaven & Earth. Niestety, nie wygląda to na powrót, na jaki wszyscy czekali.
Znowu Yesom zmienił się wokalista i ponownie zespół wzbudził tym faktem spore kontrowersje wśród fanów rocka progresywnego. Oryginalnego, schorowanego wokalistę – Jona Andersona – zastąpił na płycie Fly From Here David Benoit. Niestety, i on nie zagrzał długo miejsca z powodu… choroby, i pozostali członkowie zamienili go na wokalistę Glass Hammer – Jona Davidsona. Szkielet grupy tworzą wieloletni członkowie Yes – Chris Squire (bas), Alan White (perkusja) i Steve Howe (gitara). W 2011 roku, po blisko trzydziestu latach przerwy, powrócił do składu klawiszowiec Geoff Downes.
Niestety, Jon Davidson to jedynie imitacja Jona Andersona. Nie można odmówić talentu temu wokaliście, ale brzmi on – szczególnie w wysokich rejestrach – jak oryginalny śpiewak Yes. Słuchacz nie może pozbawić się wrażenia, że jest to jedynie marna podróbka. David Benoit przynajmniej miał bardziej charakterystyczniejszą barwę głosu. Nie jest to jednak jedyna zmiana na gorsze. Przy Fly From Here współpracował z grupą Trevor Horn – świetny producent i muzyk (grał w Yes na lubianej płycie Drama z 1980 roku, produkował słynne 90125). Na Heaven & Earth za konsoletą zastąpił go Roy Thomas Baker, znany ze współpracy z Queen w latach siedemdziesiątych. Baker, w przeciwieństwie do Horna, nie potrafił wyciągnąć z grupy tak dużo, jak to uczynił Horn na – w gruncie rzeczy niezłym – Fly From Here.
Przejdźmy jednak do muzyki. Nie można Yes odmówić klasy i elegancji, z jaką tworzą muzykę. Styl grupy w dalszym ciągu jest unikatowy i niepowtarzalny, jednak Heaven & Earth jest albumem jakby… na pół gwizdka, jakby starszym panom nie chciało się bardziej nad nim popracować. A szkoda, bo są na nim niezłe momenty; jednak nadal to tylko momenty.
I tak, pierwsze nuty łkającego z samego początku Believe Again, powodują miły dreszcz na skórze słuchacza. Jednak z każdą minutą mina moja robiła się coraz bardziej zażenowana. Myślałem, że przez osiem minut piosenki będzie się działo wiele w charakterystycznym, yesowym stylu, niczym na ich klasycznych albumach. Myliłem się; piosenka wlecze się niemiłosiernie, nawet ładna melodia na dłuższą metę nie ratuje sytuacji; zaczyna wkradać się nuda. Jakby utwór skrócić o połowę, byłoby znacznie lepiej. Klasyczny przerost formy nad treścią.
Trochę lepiej jest w krótszym The Game. To w sumie urocza, delikatna piosenka, z fajnym refrenem i skromnymi, aczkolwiek rozpoznawalnymi od razu zagrywkami na gitarze w wykonaniu Steve’a Howe’a. Step Beyond kontynuuje piosenkowe klimaty, Howe pogrywa trochę mocniej w tym kawałku, jednak powtarzający się przez większość utworu, wtórny do bólu temat klawiszowy Downesa, który przewija się w tle, potrafi irytować. Honor grupy w tym kawałku ratuje Howe (ponownie).
To Ascend swoją miałkością i słodkością skłania do przemyśleń o tym, co się stało z tym wspaniałym bandem? Gdzie jest szarpiący bas Squire’a? Gdzie są wspaniałe pasaże klawiszy? Utwór do zapomnienia.
Na szczęście mało yesowy In a World of Our Own ratuje trochę sytuację. Yes ponownie ociera się tutaj o rejony muzyki pop, ale robi to z pewnym zębem. Davidson w tym kawałku nie udaje Andersona, śpiewa po swojemu i wychodzi na tym bardzo dobrze. Szkoda, że mało jest takich fragmentów na Heaven & Earth. Na pochwałę w tym kawałku w końcu zasługuje Downes, który świetnie współpracuje z gitarą Howe’a.
Light of the Ages cierpi – jak niektórzy poprzednicy – na zbyt długi czas trwania. Jedynym plusem jest, że Squire przypomniał o sobie i zafundował słuchaczowi parę zagrywek w swoim najlepszym stylu. Niestety nie ratuje to kiepskiej po prostu kompozycji. It Was All We Knew to kolejna, miła piosenka pop na Heaven & Earth. Gdyby nie charakterystyczna gra gitarzysty, nigdy bym nie pomyślał, że to Yes.
Kończący płytę Subways Walls zamazuje trochę złe wrażenie, jakie pozostawia Yes na Heaven & Earth. Świetny, „symfoniczny” wstęp Downesa nieźle wprowadza w utwór, który w końcu przypomina klasyczny Yes. Zatem są: zmiany rytmu, nieustannie szarpiący bas Squire’a, techniczne wywijasy gitarzysty i piękne pasaże klawiszy. Fragment instrumentalny od 4:15 – klasa sama w sobie. Szkoda, wielka szkoda, że muzycy nie nagrali w takim właśnie stylu całej płyty.
Ciężko jednoznacznie ocenić ten album. Są na nim dobre momenty, jak: The Game, In a World of Our Own czy doskonały Subways Walls. Nie brakuje dłużyzn albo zwykłej nudy, jak w Light of The Ages czy The Ascend. Yesom summa summarum wyszedł bardzo średni album. Uproszczone, leniwe kompozycje spowodowały, że płyty słucha się po prostu ciężko, i z czasem Heaven & Earth niestety nudzi. Czuć, że zabrakło pomysłów. Jon Davidson jako kompozytor nie bardzo się sprawdził. Nie jest to jednak najgorsza płyta w dorobku Yes; o to miano walczą nieustannie: Big Generator, Union i Open Your Eyes. Jednak ciężko nowy krążek stawiać nawet obok średnich płyt w dorobku zespołu, jak: Tormato, The Ladder czy wspominany Fly From Here. Mówiąc krótko – jest na Heaven & Earth mocno średnio, szczególnie, że tę ekipę i bez Jona Andersona stać na wielkie rzeczy.
Foto: Mystic Production.