„Assassins’s Creed” to film, z którym wiązałem w tym roku ogromne nadzieje. Jestem wielkim fanem serii gier Ubisoftu i marzyłem o tym, żeby zobaczyć ich świetną ekranizację. Niestety, na marzeniach chyba się skończyło. I nie chodzi tu tylko o brak wozu z sianem, bo chociaż o taki uśmiech twórcy mogli się postarać.
„Assassin’s Creed” to produkcja w reżyserii Justina Kurzela, znanego przede wszystkim z filmów „Snowtown” oraz „Makbet”. Teraz to on miał zająć się ekranizacją jednego z największych hitów Ubisoftu. Film powinien przenosić widza w świat XV – wiecznej Hiszpanii, powinien przedstawić przygody asasyna Aguilara i powinien ukazać, jak wówczas wyglądał konflikt między asasynami a templariuszami. Powinien, ponieważ niestety tego nie zrobił.
Sednem gier „Assassin’s Creed” jest to, co dzieje się w przeszłości. To dzięki tym wątkom produkcje te mają miliony fanów. Ja osobiście, i myślę że przynajmniej część graczy się ze mną zgodzi, traktuję wątki „teraźniejsze” jako konieczność, która fanie spaja całość w jedno, ale nie koniecznie jest zbyt przyjemna. Generalnie im szybciej można wrócić do Animusa i przenieść się do historii, tym lepiej. I wydaje mi się, że to właśnie tutaj jest największy problem filmu. Całe sedno i sens tej produkcji dzieje się bowiem w teraźniejszości. Miałem ogromną nadzieję, że zdecydowana większość filmu przeniesie widza w świat XV – wiecznej Hiszpanii, że zobaczymy piękne kreacje postaci, szalone pościgi, brutalne zabójstwa, krótko mówiąc – to wszystko, co tak bardzo pokochali gracze w serii gier Ubisoftu.
Czytaj także: Wielogłosem o...: Orange is the New Black - sezon 2
A co zobaczyłem zamiast tego? Kilka, dosłownie kilka krótkich fragmentów z przeszłości. Z czego jeden jest minimalnie bardziej rozbudowany i pokazuje chwilę jakiejś walki i ucieczki. Zdecydowana większość filmu dzieje się w teraźniejszości, przeszłość jest w sumie tylko zapisem wspomnień, któremu próbuje się nadać większe znaczenie, ale tak naprawdę to wygląda to jak zrobione na siłę. Jedynym celem, dla którego bohater wchodzi do Animusa (który, nota bene, jest zrobiony całkiem ciekawie) jest odnalezienie pewnego przedmiotu. I już. Perypetie przodka, które tak dokładnie poznawaliśmy w grach, tutaj w ogóle się nie liczą. A już przerywanie retrospekcji przedstawianiem tego, co główny bohater robi obecnie przebywając w Animusie, dobiło mnie do końca.
Te krótkie fragmenty, które osadzone zostały w XV wieku, wyglądają naprawdę fantastycznie. Całość naprawdę jest zrobiona świetnie, dynamika pościgów czy walk jest fantastyczna i widać, że twórcy przyłożyli się do tego naprawdę mocno. Tylko dlaczego tych retrospekcji jest tak mało? Być może lepiej dałoby się docenić te krótkie fragmenty, gdyby wątki teraźniejsze były lepsze. A co mamy w teraźniejszości? Na pewno nie mamy w niej zbyt dużo sensu. Tempo akcji jest tak szybkie, jakby twórca chciał wszystko pokazać od razu, ale przy okazji zapomniał powiedzieć widzowi, o co mu chodzi. Nagle próbuje się przedstawić głównego bohatera jako wroga asasynów, by po chwili on sam stwierdził, że jest asasynem. A ostatnie dziesięć minut filmu chyba trzeba by obejrzeć jeszcze kilka razy żeby zrozumieć, o co w nich chodzi.
Co do aktorów to zarówno Michael Fassbender jak i Marion Cotillard zagrali poprawnie. Nie zagrali lepiej, ponieważ w sumie nie mieli czego. W przypadku Fassbendera była to rola trochę manekina, który jak już odzyskuje inicjatywę, to kończy mu się film. Jest dobrym aktorem, więc zagrał dobrze to, co było do zagrania. Trochę większe pole do popisu miała Cotillard, ale tu z kolei jej kreacja jest tak zagmatwana, że do końca nie wiadomo, po czyjej ona stronie stoi i co chce osiągnąć. Reszta aktorów jest tu w sumie pomijalna. Może poza Jeremym Ironsem, który próbował zagrać tak majestatycznie, że wyszła z tego bardziej komedia.
„Assassin’s Creed” mnie zawiódł. Kilka pojedynczych scen osadzonych w XV wieku, które oglądało się całkiem przyjemnie, nie może zmienić wrażenia, że film nie ma sensu. Brakuje mu fabuły, brakuje mu wyrazistych postaci, brakuje mu nawet dialogów, których albo nie ma, albo są tak sztuczne, jak tylko można sobie wyobrazić. I chyba pora sobie powiedzieć, że nie ma co liczyć na dobry film na podstawie gry komputerowej. Mimo wszystkich podobieństw, założenia tych gatunków są zupełnie inne i chociaż oba mają dostarczać rozrywki, to robią to w zupełnie inny sposób. Zdecydowanie więc wolę „Assassin’s Creed” w wersji do grania, niż do oglądania.
Czytaj także: „La La Land” – musicalowy hit od dziś w kinach! [WIDEO]