Jeśli uważacie, że mistrzem sztuki przetrwania jest Bear Grylls, radzę zapoznać się z Markiem Watneyem – koleś stanowi dla Brytyjczyka godnego rywala. Mogący się szczycić mianem jedynego mieszkańca planety Mars, dokonuje rzeczy nieprawdopodobnej – próbuje przetrwać w środowisku, w którym życie jakie znamy, nie ma prawa bytu. Fascynująca, dramatyczna, ale i inteligentna opowieść o kosmicznym rozbitku? Proszę bardzo!
Coś poszło bardzo, bardzo nie tak. Gdy Mark Watney otrząsa się ze stanu niepożądanego drzemania (czyt. stracenia przytomności), dowiaduje się ciekawej rzeczy – jest na Marsie całkiem sam. Cała planeta tylko dla niego! Szkoda tylko, że jest to przy okazji wyrok śmierci. Odosobnienie w obcym świecie, z dala od ludzkiej cywilizacji (kontaktu z Ziemią oczywiście też, zrządzeniem losu, Mark nie posiada). Znikąd pomocy, wizja ratunku może pozostać sennym marzeniem… Jak przeżyć, gdy nieprzyjazny świat nie dostarcza ani powietrza, ani pożywienia? Wszystkie te dylematy sprawiają, że „Marsjanin” Andy’ego Weira to lektura trzymająca w napięciu aż do ostatniej strony. Zasługa w tym nie tylko samego pomysłu, ale również jego wykonania.
Bardzo podobało mi się to, że powieść science-fiction traktuje czytelnika na tyle poważnie, że nie wsadza mu pseudonaukowych kitów. „Marsjanin” najeżony jest technicznymi detalami w rodzaju działania stacji kosmicznej oraz chemicznych i fizycznych aspektów, z których na co dzień nie zdajemy sobie sprawy, a są one niezbędne do przeżycia. A wszystko to dlatego, że substancje niezbędne do życia nie biorą się „z powietrza”: Mark Watney nie ma np. nieograniczonej ilości tlenu – jeśli zmarnuje dotychczasowy zapas, umrze; jeśli zje wszystkie racje żywnościowe, umrze; jeśli jego kombinezon lub Hab ulegnie zniszczeniu, umrze. Proste jak drut, ale o tyle fascynujące, że jest niesamowicie wiarygodne i rzeczowo wytłumaczone czytelnikowi. Dość powiedzieć, że do poprawnego przełożenia książki niezbędna była pomoc konsultanta naukowego. Książka Weira to nie jest zmyślona, nieprawdopodobnie brzmiąca fantazja: to namacalna wręcz opowieść człowieka, który musi i – co ważniejsze – chce przeżyć. To ogromna siła „Marsjanina” – równie dobrze ta historia mogłaby wydarzyć się naprawdę. I to jest dopiero przerażające!
Czytaj także: Wielogłosem o....: \"Anglicy na pokładzie\" - Matthew Kneale
Użyłem sformułowania „opowieść człowieka” celowo, bowiem „Marsjanin” jest dosłownie relacją Marka z pobytu na Marsie. Ten sposób narracji jest, według mnie, kolejną cegiełką w sukcesie tej powieści. Ponieważ tytułowy mieszkaniec Czerwonej Planety posiada sprzęt komputerowy, regularnie dokonuje wpisów w swoim dzienniku, który stanowi lwią część książki. Relacja, prawie że „na żywo”, nie tylko fantastycznie się wkomponowuje w szkielet lektury, ale również stanowi świetną równowagę dla momentami ciężkiego klimatu (przypominam, że wciąż mamy do czynienia z rasowym survival horrorem). Mark Watney jest osobą niebywale dowcipną i z dystansem podchodzi do rzeczywistości – nawet tej najbardziej przerażającej. Jego ironiczny język czy nawet wisielczy humor często wprawiał mnie w szczere rozbawienie, na czym lektura tylko zyskiwała – astronauta szybko stał się bliską mi osobą i kibicowałem mu z całego serca, aby jego walka o przetrwanie zakończyła się sukcesem. Czasami wydaje się być Supermanem w skafandrze, ale umówmy się – byle kogo NASA nie wybiera na swoje arcydrogie misje kosmiczne. Mark jest kreatywny i wykształcony na tyle, że jako botanik umie sobie poradzić z procesami chemicznymi, ale sprawdza się również jako „złota rączka”.
Wybaczam tej powieści nawet to, że momentami potrafiła mnie znużyć skomplikowanymi chemicznymi reakcjami i matematycznymi oraz fizycznymi rachunkami (niestety, ale z przedmiotów ścisłych zawsze byłem noga). Pomimo wymęczenia mnie ilością niezbędnego tlenu do przeżycia czy sposobie pozyskiwania wodoru, nie jestem w stanie się na Andy’ego Weira gniewać, bowiem właśnie dzięki tym technicznym niuansom jego powieść jest tak cholernie dobra. Tak naprawdę nie mam jej nic więcej do zarzucenia – „Marsjanin” posiada wszystkie niezbędne cechy, aby być książką wyjątkową i wybitną w swoim gatunku. Wszystko tu świetnie współgra – dramat z komedią, samotna działalność Marka na Marsie z chaotyczną interwencją ludzi na Ziemi (NASA nie jest głupia, zorientowała się że zgubiła gdzieś jednego kosmicznego wilka). Dzięki zaskakującym zwrotom akcji od lektury nie można się oderwać. Według mnie jest to jedna z najlepszych premier w odchodzącym już do lamusa 2014 roku, a z pewnością czołówka fantastyki naukowej. Warto dodać również, że sam temat jest o tyle ciekawy, iż coraz więcej słyszy się o pierwszych załogowych misjach na Marsa – czyżby książka Weira była jedynie złowrogą przepowiednią nieuniknionej katastrofy?
Fot.: muza.com.pl