Bernie Mardsen na okładce swojego nowego album Shine stoi na scenie, spoglądając gdzieś w dal audytorium. Wygląda na szczęśliwego, zadowolonego, pewnego swoich umiejętności. Doskonale wie, że zadowoli słuchacza swoimi nowymi kompozycjami. I zasadniczo się nie myli.
Nie jest to album przełomowy w karierze byłego gitarzysty UFO, Babe Ruth czy Whitesnake – chyba już na to za późno. To po prostu zestaw piosenek takich, jakie chciał nagrać Marsden, nie musząc komukolwiek niczego udowadniać. To płyta nagrana dla siebie samego, która niewątpliwie ucieszy fanów muzyka, bo chyba tylko do nich jest ona skierowana; chociaż każdy fan klasycznego rocka znajdzie na niej coś dla siebie.
Shine ma różne oblicza. Najpierw wspomnę o tym bluesowym, ponieważ ono nas wita początkowym Linin’ track. To podrasowany, ostry bluesior, który doskonale pełni rolę otwieracza i wprowadza w nastrój płyty. Znacznie bliżej klasycznego, chicagowskiego brzmienia jest Ladyfriend. Jest harmonijka, powolne tempo i… zaskakujący brak solo gitarowego w wykonaniu Berniego, który puszcza oko do słuchacza pokazując, że nie musi zawsze popisywać się na gitarze, aby napisać dobry kawałek. Ale nadrabia ten brak solówek w Bad Blood, w którym śpiewa amerykańska wokalistka Cherry Lee Lewis. To kolejny ciężki blues, którego moc zwiększa potężny głos amerykanki. Wariacje na temat bluesa kończy Hoxie Rollin’ Time z mocno zaakcentowanymi organami Hammonda.
Druga twarz płyty Shine to ta, z której najlepiej kojarzony jest słuchaczom Bernie Marsden. Muzyk napisał na płytę kilka niezłych hard rockowych kawałków pokazujących, że w tej stylistyce czuje się całkiem dobrze, mimo upływu lat. I tak, wesoły, żwawy Wedding Day może nie jest najlepszą kompozycją na Shine, ale przykuwa uwagę dobrym riffem. Walk Away przypomina dokonania Whitesnake z czasów Marsdena. Oczywiście głos tutaj się nie zgadza, no bo Bernie, to jednak nie Coverdale. Właśnie, a propos – legendarny wokalista gości na Shine w utworze Trouble, z repertuaru rzecz jasna Whitesnake. Głos Coverdale’a jest taki jak zawsze – potężny, głęboki, zadziorny, mocny. Potwierdza to doskonałą formę wokalisty. Nowa wersja kawałka różni się jedynie szczegółami.
Kolejny znamienity gość pojawia się w utworze tytułowym. Chodzi o amerykańskiego, bluesowego gitarzystę Joe Bonamassę, który zagrał w Shine parę efektownych zagrywek. Sam utwór jest… nijaki. Ot, taki szybki rockers, który pędzi, nie wiadomo gdzie, i tym samym rozczarowuje. Niestety nie pomaga obecność Bonamassy. You Better Run sprawia lepsze wrażenie. To fajny bujający kawałek, który nie pozostanie jednak na dłużej w świadomości słuchacza.
Ostatnie oblicze płyty Shine, to te łagodne kawałki, momentami wręcz popowe, jak Who Do Think We Are? Jest trochę rockaliby w utworze Kinda Wish She Would. Nastrojowa ballada Dragonfly jest niczego sobie, ma klimat, swój urok i fajne partie łkającej gitary Marsdena. Kończący płytę, akustyczny N.W.B. to wcale śliczny temacik w stylu Camel z lat dziewięćdziesiątych, w sam raz na sam koniec płyty.
Jak pisałem we wstępie: Shine to rzecz skierowana dla fanów artysty, ale niewybredny słuchacz powinien być zadowolony z wysłuchania najnowszego dokonania Marsdena. To ponad 55 minut poprawnego hard rocka i niezłego bluesa przetykanego łagodniejszymi formami. Kompozycje trzymają raczej równy poziom, żadna się nie wybija. Produkcja jest klasyczna, brzmienie organiczne, bez żadnych technologicznych fajerwerków. Każdy, kto sięgnie po Shine, nie powinien być rozczarowany, ale trudno będzie o zachwyt. Jednak warto sięgnąć – mimo wszystko.
Fot: Mystic Production.